W dniach 28-29 maja 2004, odbył się kurs wychowawców i kierowników organizowany przez Obwód Praski ZHR.

Jako przedstawiciele naszej Drużyny wzięli udział: phm. Paweł Burakowski (kurs kierowników placówek młodzieżowych) oraz ćw. Marek Marczak, HO Piotr Drzazga i HO Mikołaj Nowakowski (kurs wychowawców dzieci i młodzieży). Kurs rozpoczął się zbiórką o godzinie 8.00 na ulicy Jakubowskiej na Saskiej Kępie, a następnie o 8.30 na ulicy Ursynowskiej. Całą nasza trójka (Piotrek, Marek i ja) pojawiła się na ulicy Ursynowskiej 15 min przed czasem. Oprócz nas na autokar czekało około 10 osób, ale tylko Piotrek, ja i 2 osoby z 32WDH miały na sobie mundury; reszta – jakaś cywil-banda. Podczas oczekiwania na środek transportu czas umilały nam rozmowy oraz kontemplacja oryginalnego sposobu pakowanie praktykowanego przez jednego z harcerzy – zbyt dosłownie zrozumiał, że trzeba zabrać tylko śpiwór, gdyż jego bagaż składał się wyłącznie ze śpiwora (no i nadplanowego pokrowca).

Podejrzewaliśmy, że autokar będzie pusty, gdyż na Ursynowskiej mieści się siedziba Okręgu, a więc ważniejszy punkt strategiczny, niż na ul. Jakubowskiej. Autokar nie dość, że się spóźnił, to nawet światło przez niego nie przechodziło – tzn. był tak przepełniony, że ludzie wysypywali się razem z własnymi i czyimiś plecakami przez miniaturowe okienka (jak to w Ikarusach bywa), które ledwo dawały radę wymieniać zużyte powietrze na świeże. Jakoś przez pierwsze minuty nie wierzyliśmy, że to jest nasz autokar, który ma nas zawieść do placówki ZHR pod Białobrzegami Radomskimi. Panował taki bałagan, że nie byłem w stanie określić, kto dowodzi całym przejazdem – do dziś się tego nie udało ustalić, ale jakieś osoby upchnęły plecaki z wewnątrz do luków bagażowych (nasze także) i udało się jeszcze wcisnąć do autokaru naszą Ursynowską trzynastkę.

Po dotarciu na miejsce ujrzeliśmy z zaparowanych okien kilkadziesiąt małych obiektów, które okazały się być naszymi domkami noclegowymi, oraz dużą jadalnię. Pojawiła się także następna osoba w mundurze – druh oboźny, którego gwizdek usłyszeliśmy tylko raz, ponieważ potem gdzieś zniknął. Nie zwlekając, rozpoczęliśmy pierwsze zajęcia dotyczące różnych ciężkich sytuacji, jakie mogą nas spotkać na obozie. Wykładowczynią była kobieta (była harcerka ZHR), która miała dość duże doświadczenie z małymi „żulami"(czyt. narkomanami, alkoholikami, itp.). Na wstępie przedstawiła się nam i oświadczyła, że jest nauczycielką, ale na razie nie pracuje w szkole, bo ją wywalili (powodu nie podała). Opisała kilkadziesiąt sytuacji, jakie mogą nas spotkać na obozie, zaczynając od papierosków, a kończąc na głębokiej schizofrenii z zapaścią. I tu ciekawy przykład: kiedyś miała na obozie pewną 12-sto lub 13-stoletnią harcerkę, która obudziła się w nocy krzycząc „drużynowa Ania mnie pobiła". Nikt by się pewnie nie przejął tym „faktem", gdyby nie głębokie sińce, potłuczenia i zadrapania na jej ciele. Dziewczyny z jej namiotu od razu poszły sprawdzić, co robi druhna drużynowa i okazało się, że w najlepsze sobie spała jakby nigdy nic, nie zdając sobie sprawy, że jedna z harcerek oskarża ją o pobicie. Na szczęście (dla drużynowej) na święcie obozu jeden z ojców, który był psychologiem–psychiatrą, stwierdził u dziewczynki głęboką schizofrenię paranoidalną, czy jakoś tak, co uchroniło drużynową od konsekwencji karnych.

Po opisach niezwykle ciekawych przypadkach innych trzynastoletnich schizofreników narkomanów itp. mieliśmy chwilę na rozlokowanie w domkach (dla nas zabrakło łóżek, więc musieliśmy przynieść sobie materace). Dalszą część zajęć prowadził harcmistrz Adam Ostrowski we własnej osobie. Jego zajęcia dotyczyły planowania obozów (plan pracy obozu) oraz (gdy stwierdził, że ma dużo czasu i nie wie jak go wykorzystać) zasad dobrej zbiórki. Jak na wzorowego instruktora przystało, sam także trzymał się tych zasad, a zwłaszcza zasady przemienności, przerywając wykład małymi harcami.

Tak wyglądała część kursu do obiadku, na który z niecierpliwością czekaliśmy. Po wchłonięciu pysznego posiłku i chwilowym odpoczynku, zaczęły się kolejne zajęcia.

Cześć ostatnia prowadzona w dalszym ciągu przez druha Ostrowskiego z Kwatery Głównej harcerzy, przeplatana harcami, dotyczyła praktycznej strony planowania pracy obozu. Mianowicie mieliśmy w grupach po 6 osób przygotować jeden dzień takiego obozu (nieharcerskiego). Pomysły padały różne, począwszy od wycieczek, przez zajęcia w budynku w czasie deszczu, ale najwięcej kontrowersji wzbudził pomysł grupy Piotrka. Mogliśmy sobie wymyślić gdzie się znajdujemy i kogo mamy pod opieką, narzucono nam jedynie to, że grupa liczy 20 osób w wieku 13-16 lat i nakazano dokonanie podziału obowiązków opiekunów. Grupa Piotrka wymyśliła sobie kilkoro dzieci zdrowych, jedno na wózku inwalidzkim, kilkoro bez ręki, czyli grupa mieszana totalnie, zarówno wiekowo jak i fizycznie. Ciekawszy był plan dnia: rano zajęcia z rysowania, potem wyprawa kajakami na wyspę (niepełnosprawni na oddzielnej łodzi), chyba też była wspinaczka po linie (jak u diabła dzieci bez rąk miały to zrobić?), a wszystko miało się skończyć ok. 22.00, no i jeszcze powrót (kajakami i łodzią, rzecz jasna), tak więc zapewne koło 00.00 byłaby cisza nocna, a to wszystko jeszcze razem z rodzicami, którzy wysyłają na kolonię dzieci, by pozbyć się ich z domu i mieć chwilę dla siebie (przy czym nie przewidziano jak rodzice dostaną się na wyspę, chyba w pław, bo kajaków dla nich nie było). Krytyka była totalna. Wszyscy zaatakowali koncepcje, że dzieci niepełnosprawne będą oddzielone od reszty i mogą się czuć naprawdę niepełnosprawne, pomijając przy tym fakt, że grupa zapomniała o określeniu celów, jakie miała stawiać sobie na ten dzień oraz o podziale obowiązków. No cóż, uznaliśmy to za żart i skończyliśmy zajęcia. Kolacja i czas wolny trwały do 21.00.

Mając 2 godziny wolnego wybraliśmy się z Piotrkiem, Markiem i nowo poznanym Andrzejem do Białobrzegów (ok. 1 km). Staraliśmy się znaleźć otwarty sklep, ale była tylko lodziarnia, tak więc wybraliśmy się na lody. Pomijając pestki i przesadne kawałki skórki w kulkach z jagodami, były całkiem smaczne. Zwiedziliśmy jeszcze trochę miasteczko i wróciliśmy na ognisko. Jak chyba łatwo się domyślić, ognisko nie było obrzędowe. Powspominaliśmy jednak nasze przygody z obozów, ale najśmieszniejsze były te z zuchami typu: podczas obiadu jeden z zuchów do zuchmistrza z drugiego końca stołówki: „Druhu! Mogę kupę?", albo: „Powiedzieć druhowi mój największy sekret? – No mów – Nie zmieniałem majtek od tygodnia" i wiele, wiele innych. Po części oficjalnej przeszliśmy do pieczenia kiełbasek, osobistych rozmów i wymiany poglądów, a potem poszliśmy spać około 00.30.

Następnego dnia samodzielną pobudkę wyznaczono na 8.00, o 8.30 śniadanko, a po śniadanku wykład z druhem komendantem Mazowieckiej Chorągwi Harcerzy, harcmistrzem Markiem Gajdzińskim. Szwejku gawędził na tematy bezpieczeństwa i odpowiedzialności cywilnej (OC). Na samym początku poprosił, aby rzucić w niego szyszką, gdy tylko powie słowo „dziecko", gdyż ze swojego doświadczenia wiedział, że harcerze to osoby, które uważają się za dorosłe i nie lubią tego określenia, a we wszystkich dokumentach prawnych nie widnieje inne określenie jak „dziecko to", „dziecko tamto". Naj... naj z całego wykładu Szwejka była cześć, w której mówił o bezpieczeństwie przejazdu, o wezwaniu policji do kontroli stanu autokaru i kierowcy i o tym, że autokarem jedzie tyle osób, ile jest miejsc (dobry przykład jak na nasz wyjazd).

Po zakończeniu wykładu Szwejka około godziny 12.00 rozpoczął się test z zakresu wiedzy instruktorskiej i umiejętności pracy z młodymi. Niestety, o jego przebiegu nie wolno mi wiele pisać ze względy na bezpieczeństwo, ale mogę wspomnieć, że nie różnił się atmosferą od całego wyjazdu, można było korzystać z notatek, podręcznika, który otrzymaliśmy wraz z wklejoną kopertą na wypadek, gdyby komuś nie poszło. Po teście zjedliśmy pyszny obiadek i wróciliśmy tym samym przepełnionym autokarem, co poprzednio. Ale już mądrzejsi (mam nadzieję).

HO Mikołaj Nowakowski