Relacja ze spływu rzeką Rozpudą w czerwcu 2004 roku.

Spływu dzień zerowy 

Spływ zaczął się dla mnie już na Dworcu Zachodnim, gdzie mieliśmy się spotkać o 14.30 z Burakiem. Oczywiście, już na starcie nie obyło się bez kichy, bo my czekaliśmy przy hali PKS, a Burak na dworcu PKP. W końcu jakos tam się na siebie natknęliśmy i popędziliśmy na peron, gdzie po paru minutach dotarła także Agata z 1 WDH-ek. Teraz byliśmy już w pełnym składzie, czyli Burak, Agata, Basia, Krzysiek (ja), Paweł, Daniel, Kuba, Alek, Lewy, Artur i Maurycy, i i jeszcze mały Burak. W takim oto "zestwieniu" wbiliśmy sie do pociągu. Oczywiście ja zrobiłem to pierwszy i zająłem jeden (!) przedział dla nas wszystkich. Jakoś więc się zmieściliśmy i nawet nie bylo tak źle.

Jechaliśmy około 5 godzin i po tym dłuuugim, jak na warunki podróży, czasie nieróbstwa dotarliśmy na dworzec w Suwałkach, gdzie byliśmy umówieni z facetem od kajaków, który miał nas także podrzucić na miejsce "startu". Czekaliśmy na niego prawie godzinę, umilając sobie czas grą w słonia i odwiedzając pobliski sklep. Kiedy już przyjechał "Pan od kajakow", załadowaliśmy się do busika i w rytm muzyki braci Golców, płynącej z samochodowego radia, dotarliśmy na miejsce biwakowe. No właśnie... miejsce, mówiąc delikatnie, pozostawiało trochę do życzenia, bo było...ekhmm...gówniane w dosłownym tego słowa znaczeniu. Jakoś jednak obyło się bez tragicznych i tragikomicznych przygód i rozbiliśmy namioty. Potem zaś udało nam się jeszcze wykąpać i około godziny 22.30 poszliśmy spaś. Nareszcie - nie w sowich łóżkach!

Krzysztof Pasternak

Spływu Dzień Pierwszy

Po przyjeździe na miejsce dnia wczorajszego, dzisiaj po raz pierwszy mieliśmy wsiąść do kajaków. Po szybkim myciu przyszedł czas na wykwintne śniadanko, w tym samym czasie dwóch genialnych druhów (jednego imienia przez skromność nie wspomnę, a drugim był Maurycy) poszło po wodę do gospodyni i dzięki ich niezawodnej perswazji zdobyli aż dwa czajniki z gorącą wodą, które zostały zużyte do zaparzenia herbaty „Zimowe wspomnienie".

Po śniadaniu wszyscy szybko się spakowali (prawie wszyscy, bo Burak musiał sprzątnąć za nas pole namiotowe, przy okazji chyba trochę się wkurzył, a potem jeszcze dogadać się z gospodarzami, ale zabrakło mu wrodzonego talentu perswazji i musiał zapłacić za nocleg). W czasie oczekiwania na przyjście Buraka, Alek zwany później „Kuciponem" złamał „bardzo wytrzymałe" wiosło (jak później się dowiedzieliśmy, z najlepszego drewna, którego metr 3 kosztuje 600zł).

Wreszcie udało nam się ruszyć. Na środku jeziora zatrzymaliśmy się i połączyliśmy w całość 5 kajaków, a potem cyknęliśmy fotkę. Pierwszym poważniejszym problemem było wpłynięcie w rzekę Rospudę (do tej pory bowiem płynęliśmy jeziorem Kamiennym). Rzeka okazała się dosyć trudna, a my, jako żółtodzioby, mieliśmy dosyć duże problemy z płynięciem Rospudą, która ma około 1,5 m szerokości, mocny nurt i płytkie dno. Najlepiej przekonał się o tym Artur, który połowę trasy pokonał na piechotę (w ten sposób zdobył kolejne kilometry na odznakę turysty pieszego). Burak dwoił się i troił, żeby do naszych pustych czerepów wpuścić trochę wiedzy na temat pływania kajakiem. Dodatkowym utrudnieniem były grupy kajakarzy, którzy mieli podobne problemy, co my i powstawały w ten sposób zatory.

Mniej więcej w tym momencie skończyła się ładna pogoda. Było dość chłodno i zaczął wiać przenikliwy wiaterek. Po kilku godzinach mordęgi (a właściwie, patrząc na to z perspektywy czasu, było to całkiem przyjemne) udało nam się dopłynąć do jakiegoś jeziora za miasteczkiem Filipów. Potem dalej Rospudą, tym razem był to trochę łatwiejszy odcinek, a i nasze umiejętności większe. Koniec tego odcinka specjalnego był przy ujściu rzeki do jeziora Garbaś. Chwilę odpoczynku na jeziorze umiliło nam czekanie na osadę kajakarską Lewy&Alek, którzy otrzymali zaszczytne miano „Kuciaponów" (i to wcale nie jest obraźliwe, według ideologii fuflaizmu*).

Wszyscy przemarznięci i mokrzy ruszyli w dalszą drogę w celu znalezienia miejsca noclegowego. Na tym odcinku niestety miałem pecha i wpadłem do wody, trafiając na perfidnie zamaskowaną głęboką, odstraszającą, ciemną dziurę, która miała co najmniej 2 m głębokości. I w tym momencie byłem o krok od zapadnięcia w hipotermię. Na szczęcie za jakiś kilometr znaleźliśmy sobie miejsce noclegowe przy samym brzegu, bardzo dzikie i bardzo fajne.

Po desancie, który nie wypadł najlepiej (ale na szczęście każdego dnia się poprawiał), przyszedł czas na tak upragniony obiad. Udało się wreszcie co nieco przekąsić, ale i tak było kilka osób, które się wyłamały się i jadły swoje żarcie. Po obiedzie była sjesta, dosyć długa, bo jedni prowadzili naukowe rozmowy na temat „Fuflaka"** inni grali w RPG-a, podczas, gdy jeszcze inni usiłowali się uczyć. Na koniec wszyscy się połączyli w jedną grupę i przykładem dnia wczorajszego zagraliśmy w słonia. Po mocnej zabawie zjedliśmy kolację, zebraliśmy chrust i przystąpiliśmy do krótkich śpiewanek. Potem był już tylko czas na spanie i kolejna pobudka, ale to już opisze kto inny.

Podsumowując, dzień był on całkiem niezły, ale jeszcze nie byliśmy zaprawieni w bojach i ciężko się płynęło, ale najgorszym przeciwnikiem była zła pogoda, która nas w końcu zwyciężyła . Brak zgrania też był dobijający, ale na szczęście pod wieczór już wszystko powoli zaczęło się zgrywać, atmosfera, jak chyba na każdym wyjeździe ZZ-tu, była wprost wyczesana w kosmos.

Paweł Huras

Przypisy:

*Fuflaizm - rodzaj filozofii podwórkowej; fuflaizmem może być wszystko to, co zechcesz, coś, co może być łyżką a zarazem talerzem; twórcami tej filozofii są Paweł H. i Maurycy K.

**Fuflak - potoczna nazwa fuflaizmu, używana w niektórych opracowaniach naukowych.

Spływu dzień drugi

Dzień 11 czerwca 2004 roku rozpoczął się rzempoleniem zespołu „Burak" na gitarze akustycznej. W związku z tym, wszyscy z wielkim zapałem wstali, by zjeść smaczne śniadanko (pasztet podlaski), bo lepsze to było, niż ryki szarpidruta.

Po spakowaniu manatek rozpoczęliśmy rejs. Na pierwszym odcinku rzeki przeprawialiśmy się przez wiele przeszkód. Na jednej z nich kajak Krzyśka i Pawła wywrócił się i dzięki temu zobaczyliśmy, co to znaczy „totalne dno". Podobno Krzysiek zawadził wiosłem o gałąź. Krążą jednak plotki ze nie było to wiosło, lecz głowa.

Z niesamowitą prędkością dopłynęliśmy do Bakałarzewa, gdzie odbyliśmy długie zakupy. Kajakami wypchanymi słodyczami ruszyliśmy dalej. Na jeziorze Sumowo większa część grupy ruszyła z kopyta, tzn. z wiosła. Jedynie czwórka gentlemanów (Burak, Kubek, Kurek i Daniel) została w tyle, aby pomóc w potrzebie damom. Holując dziewczyny i walcząc z wielkimi falami nasz wódz Burak złamał wiosło, na szczęście zdołał dopłynąć do brzegu. Po dobiciu odbyliśmy kąpiel.

Gdy już się odświeżyliśmy się, ruszyliśmy w pościg za resztą. Pościg zakończył się pełnym sukcesem, znaleźliśmy chłopaków... opalających się na plaży. W ekspresowym tempie rozbiliśmy obóz. Daniel i Artur podjęli się popłynięcia na drugą stronę jeziora po chrust, bo jak stwierdził (mylnie) pewien druh „po naszej stronie jeziora nie ma ani patyczka". Po rozpaleni ogniska nasze trzy kucharki (Agata, Basia i „Buraczka") ugotowały przepyszny obiadek: spaghetti alla Bolesty. Kiedy wszyscy najedli się już do syta, zagraliśmy w słonia, a gdy się nam to znudziło - rozpoczął się konkurs skoków. Następnym punktem programu była impreza u Buraka w namiocie. Do samego końca wytrwali: Agata, Basia, Alek, Lewy, Daniel i oczywiście Burak, bo jako gospodarz nie miał innego wyjścia. Około godziny drugiej w nocy wszyscy rozeszli się do swoich namiotów.

Artur Piątek i Daniel Karkowski