Ten obóz miał aż trzech komendantów. Każdy pełnił swoją funkcję przez tydzień. Oto obraz obozu widziany ich oczyma.

 TYDZIEŃ PIERWSZY (5 - 9 LIPCA 2004)

Zbiórka na obozowy wyjazd wyznaczona została na 7:00 w poniedziałek, 5 lipca. Tradycyjnie już spotkaliśmy się pod szkołą podstawową nr 23. Kiedy dotarłem na miejsce większość harcerzy już tam była. Sprawna organizacja (przy udziale Lecha i Kaczora) pozwoliła nam wyjechać o 7:20. Wsiedliśmy więc do autokaru i wyruszyliśmy na kolejny obóz Szesnastki.

Należy w tym wspomnieć moją i Lecha wcześniejszą wyprawę ma miejsce obozowe. W sobotę, 3 lipca, pojechaliśmy z ośmioma namiotami dziesięcioosobowymi i całym osprzętem na kwaterkę. Chłopcy pracowali już niemal tydzień pod wodzą Janka Urmańskiego. Podróż minęła nam spokojnie, jeśli nie liczyć pijanego rowerzysty rozłożonego na środku szosy Błonie - Kamion, do którego wezwaliśmy policję, a który uciekł, kiedy się o tym dowiedział, więc policja, z braku innych ofiar, spisała mnie i Lecha.

Autokar wiózł nas jednak bez żadnych przeszkód. Tras nie byłą długa (ledwie 150 km). Dojechaliśmy do parkingu przed miejscowością Skępe i stamtąd pieszo maszerowaliśmy do obozu. Na parkingu przywitało nas kilku naszych harcerzy ze zwiadu kwaterkowego. Pomogli nam nieść rzeczy do obozu. Krótki spacerek z plecakami - i byliśmy na miejscu. Pierwsze zadanie to rozbicie namiotów. Szło nam ono mozolnie, ponieważ staraliśmy się je rozbić dokładnie w kręgu. Na środku przyszłego placu apelowego wbiliśmy drzewce z proporczykiem drużyny, do którego staraliśmy się dopasować maszty namiotów. Osiągnęliśmy w końcu wielki sukces - udało się!

Miejsce obozu było naprawdę urokliwe, położone nad brzegiem jeziora Łąkie, z pięknym zachodem słońca oglądanym niemal co wieczór. Bliskość szosy Warszawa-Toruń nie była uciążliwa, czego się z początku obawialiśmy. Po rozbiciu namiotów chłopcy prędko rozpoczęli budowę prycz. Postanowiliśmy, że w tym roku wszystkie urządzenia namiotowe będą identyczne. Wstępne założenia były trafne, ale efekt wykonania tych urządzeń bardzo różny. Ważne było jednak to, że materace były ustawione w jednym kierunku, a nie "jak popadnie". Dzień zakończyliśmy sporym osiągnięciem: wszystkie zastępy pierwszą noc spędziły już na swoich pryczach, a niektóre zaczęły nawet budować półki.

Drugi dzień obozu przeszedł nam na mozolnej budowie półek w namiotach i innych urządzeń. Pogoda, jak dnia poprzedniego, była łaskawa: mało słońca, ale i deszcz nas oszczędził, było tylko trochę zbyt chłodno. Tego dnia powstał pomysł budowania bramy obozowej. Nie mogła to być taka zwykła tradycyjna brama, musiała mieć wyjątkowy charakter, odpowiadający całemu naszemu obozowi. Fabuła obrzędowości obozowej było przygotowanie stacjonujących w lesie partyzantów do Powstania Warszawskiego. Stąd też wywodziła się idea zbudowania bramy przedstawiającej wóz pancerny Kubuś. Budowę rozpoczęliśmy wieczorem wykorzystując komputerowy rysunek Kubusia. Na początek opracowaliśmy projekt bramy. Potem rozpoczęliśmy zbieranie odpowiedniego materiału. Jeszcze późno w nocy paru śmiałków cięło żerdki, wbijało gwoździe i budowało szkielet naszej bramy.

Nastał dzień trzeci. Już poprzedniego dnia wszystkie zastępy zakończyły pionierkę w namiotach. Dzień ten poświęciliśmy więc na budowę pozostałych elementów pionierki obozowej. Tego roku zbudowaliśmy maszt z bocianim gniazdem. Drzewo na maszt wyszukał Kuba Kurek - pięknie okorowane, z krzywizną na szczycie, prezentowało się wspaniale. Postanowiliśmy, że na maszt będziemy wchodzić po linie, bez drabinki. Tego jeszcze nie było! Dla leniwych pozostały laski skautowe (trzeba było podnieść rękę, a wówczas dwóch harcerzy wykonywało z lasek skautowych prowizoryczne schody). Trzeciego dnia skończyliśmy prace pionierskie: maszt, tablicę informacyjną, tablicę przeciwpożarową. Rozpoczęliśmy także prace nad świetlicą i znów do późnej nocy budowaliśmy Kubusia.

Czwarty dzień był dniem oficjalnego otwarcia obozu. Do południa kończyliśmy Kubusia i świetlicę w kształcie partyzanckiej ziemianki, a potem porządkowaliśmy teren. Wreszcie nastąpiło wielkie otwarcie. Byliśmy pierwszym obozem w zgrupowaniu, który zakończył pionierkę. A trzeba pamiętać, że nasi harcerze nie tylko budowali pewne urządzenia zgrupowaniowe, ale także pomagali innym. Dlatego na szczególną pochwałę zasłużyli w czasie pionierki zastępowi i przyboczni. Nie było nam łatwo, ponieważ wciągu tych trzech dni, oprócz urządzeń pionierskich we własnym obozie, budowaliśmy wszystko, o co nas poproszono dla zgrupowania i wiele jeszcze innych rzeczy, o których mi nie było wiadomo, a chłopcy je wykonywali z uśmiechem na twarzy.

W południe doczekaliśmy się wreszcie otwarcia obozu uroczystym apelem i odczytaniem rozkazu. Tego dnia chłopcy wyruszyli na zwiady terenowe w celu poznania okolicy i znalezienia totemów. Odbyła się też gra terenowa przygotowana przez zastęp "Gustaw". Wieczorem rozpaliliśmy pierwsze tego roku ognisko. Gawędę na temat udziału harcerzy w II wojnie światowej wygłosił Mikołaj Nowakowski. Zastępy przedstawiały swoje nazwy przyjęte na obozie, którymi były nazwy zgrupowań powstańczych. Honorowym gościem na ognisku był Lesław Kuczyński, poprzedni drużynowy Szesnastki, który wręczył mi granatowy sznur, słynny granatowy sznur noszony przez drużynowych od banzaj-obozu w 1979 roku.

Dzień piąty, 9 lipca, rozpoczęliśmy zgodnie z planem dnia, który od dziś miał być codziennym rytuałem. Najpierw pobudka, potem gimnastyka, mysie, apel poranny i śniadanie. W drodze na śniadanie zastępowi zaczęli śpiewać piosenkę "Miła moja" - był to nasz znal rozpoznawczy: wiadomo, to Szesnastka idzie!

Przed południem odbyły się zajęcia w zastępach czyli tzw. szkolenia leśne (maskowanie, podkradanie, zacieranie śladów, odczytywanie śladów). Po południu mieliśmy pierwszą musztrę z laskami skautowymi, które chłopcy przygotowali jeszcze w czasie pionierki. Stała się ona codziennym elementem programu dnia. Aż miło było patrzeć, jak cała Drużyna maszeruje w nogę, śpiewając piosenkę "Przyszedł nam rozkaz ruszać do boju". Odbyła się także gra terenowa zastępu "Miotła".

Na wieczornym kominku gawędę wygłosił Marek Marczak (na temat struktur harcerskich w czasie wojny), odbyło się także pierwsze notowanie obozowej listy przebojów (która jednak nie przyjęła się na obozie). Na kominku odwiedziły nas harcerki z Warszawskiej Czwórki. Tego dnia przyjechał także mój następca, Szwejk, który poprowadził obóz przez drugi tydzień.

Paweł Burakowski

TYDZIEŃ DRUGI (10 - 17 LIPCA 2004)

W sobotę, 10 lipca, po śniadaniu ogłoszono alarm bojowy. Rozpoczęła się gra terenowa przygotowana przez zastęp "Chrobry II". Nasz wywiad doniósł, że za dwie godziny w pobliżu obozu przejeżdżać będzie niemiecki transport broni i amunicji. Znana była dokładna trasa, którą przemieszczać się będzie samochód z zaopatrzeniem dla niemieckiej placówki w Skępem. W czasie krótkiej odprawy rozdzielono zadania. Każdy zastęp otrzymał rozkaz, by na wyznaczonym odcinku trasy przejazdu transportu przygotować zasadzkę, zaminować drogę i doprowadzić do wybuchu ładunku pod samochodem, a następnie przejąć cenną broń z zatrzymanego samochodu.

Przystąpiono do zadań. Najpierw trzeba było wykonać ładunki wybuchowe. Miały to być talarki z pnia sosnowego z dołączonym siedmiometrowym kablem (sznurkiem) do detonatora. Następnie zastępy wyruszyły w teren wybrać dogodne miejsca i przygotować zasadzki. Siedmio metrowy kabel ograniczał miejsce ukrycia się sapera. W istocie rzeczy gra była bowiem ćwiczeniem maskowania się w terenie. Z otrzymanego meldunku wywiadowczego było wiadomo, że Niemcy poruszają się po drogach bardzo ostrożnie, uważnie wypatrując ewentualnych zasadzek i ładunków wybuchowych. Nie tylko więc sami partyzanci musieli się dobrze ukryć. Również ładunki i kable musiały być bardzo starannie zamaskowane. Zadanie było o tyle trudne, że jego zaliczenie było możliwe tylko wtedy, gdy ładunek zostanie odpalony pod samochodem.

O oznaczonej godzinie na drodze pojawił się niemiecki konwój. Samochód marki fiat pick-up (na włoskiej licencji) jechał niezwykle wolno. Konwojent dosłownie przykleił nos do szyby wypatrując spodziewanych min na drodze. Za samochodem, pieszo, poruszał się dziesięcioosobowy oddział niemieckiej eskorty, uzbrojony w mini granaty ręczne typu "szyszka sosnowa". Trzeba przyznać, że niektóre zastępy wykazały dużą pomysłowość w maskowaniu swoich pozycji, choć sztuka zniszczenia transportu udała się tylko dwóm. Na wyróżnienie zasłużył zastęp "Parasol", który bardzo sprytnie urządził swoją zasadzkę. Już z daleka, z odległości około 300 metrów, było widać kilka oferm, które usiłowały nieudolnie kryć się za drzewami. Jakby tego było mało, w pewnej chwili na oczach niemieckiej eskorty jakaś skulona postać przemknęła przez drogę. Niemcy bez trudu zlokalizował miejsce zasadzki i z drwiącymi uśmieszkami zbliżali się do wykrytych z daleka patałachów. Wydawało się im, że dokładnie wiedzą, gdzie stoczą kolejną potyczkę i gdzie muszą bacznie obserwować drogę. Ale tak im się tylko wydawało! Oczywiście, była to tylko podpucha, bowiem miny zakopano na drodze ze 100 metrów wcześniej, licząc właśnie na osłabienie czujności konwojentów. Nie udało się tylko z powodu przekroczenia przez Niemców reguł gry (jeden z nich, podniecony perspektywą zbliżającego się starcia z przeciwnikiem, wyszedł przed samochód i przypadkowo wykrył zakopany w mchu kabel). Mimo to pomysł był naprawdę przedni. Brawo, "Parasol"!

Zastępy, którym udało się zniszczyć transport dostawały przewożone drewniane atrapy mauserów, schmeiserów, różnego typy krótkich pistoletów. Mylił się jednak ten, kto myślał, że to już koniec "zabawy". Wręcz przeciwnie, "zabawa" miała się dopiero rozpocząć, i to zabawa nie byle jaka. Wycięte z desek przez zaprzyjaźnionych ułanów krechowieckich atrapy broni tylko z bardzo daleka przypominały pierwowzory. W istocie rzeczy nieheblowane deski ledwie zbliżały się do konturów karabinów i pistoletów. Po południu każdy harcerz dostał swój kawałek drewna. Zadanie brzmiało: przy pomocy pił, noży, pilników i papieru ściernego wyrzeźbić, a następnie (przy pomocy pędzli i farb do drewna) pomalować atrapę broni tak, aby możliwie najbardziej przypominała pierwowzór. Przewidziano na to kilka kolejnych popołudni, nazywając zajęcia w manufakturze partyzanckiej "majsterką". Trzeba przyznać, że po szalonej kąpieli i smacznym obiedzie wszyscy z wielkim zapałem zabrali się do pracy. Cały obóz już wkrótce pokrył się stertą wiórów. Nic dziwnego! Pokażcie mi zdrowego psychicznie chłopaka, który nie chciałby mieć własnej giwery czy gnata. W obozie zawrzał zapał do drewnoplastyki. Tak upłynęło całe popołudnie.

Wieczorem po kolacji i apelu w świetlicy czyli w naszym bunkrze-ziemiance odbył się kominek. Ach ci leśniczy! Czemu nie rozumieją, że obóz bez ogniska jest jak pomidor bez soli - zupełnie bez smaku. No, ale trudno! Nie wolno to nie wolno! Smaku jednak nie zabrakło, bo warta zdybała dwie harcerki z 4 WDHek "Samotnia", które niby to bez celu szwendały się samotnie w okolicach naszego obozu. Blanka i Marysia zostały doprowadzone do bunkra i wzięły udział w kominku. Zaczęło się od "przesłuchania", a skończyło na szaleńczych tańcach towarzyskich przy akompaniamencie gitary Buraka i chórków ZZ-tu. Doszło nawet do tańca na rurze czyli na lasce skautowej, niestety nie w wykonaniu dziewcząt, tylko naszego poczciwego Mordy. Trudno. Jakoś trzeba sobie przecież radzić w obozie partyzanckim zaludnionym harcerzami przestrzegającymi Prawa Harcerskiego.

Nasze myśli powróciły na ścieżkę służby Bogu i Polsce za sprawą Modlitwy Harcerskiej odśpiewanej tradycyjnie w kręgu pod masztem. Chłopcy poszli spać o 23.30. Niewiadomo komu śniło się wysadzanie niemieckich transportów, a komu tańce z Blanką i Marysią. Mnie nic się nie śniło, bo byłem skonany.

W niedzielę, jak przystało na dobrych chrześcijan, zaplanowaliśmy jako dzień o nieco mniej absorbujących zajęciach. Po śniadaniu cały obóz w strojach sportowych wymaszerował do pobliskiej wsi Wólka, gdzie na boisku szkolnym odbył się turniej piłki nożnej pomiędzy zastępami i, jak to w obozie partyzanckim, indywidualne zawody w strzelaniu z pistoletu gazowego do tarczy. Pogoda była wspaniała. Było ciepło i prażyło słońce, wobec czego nie mogło się obejść bez kąpieli w lodowatej wodzie jeziora Łąkie. Lód lodem, ale taka kąpiel to zawsze wielka przyjemność, zwłaszcza, gdy można sobie poskakać na główkę z pomostu.

Po obiedzie zastępy wyruszyły w las, aby znaleźć i przygotować sobie laski skautowe, a następnie obóz zamienił się w wielki warsztat stolarski. Korowano laski i pracowano nad atrapami broni.

Przed kolacją w zgrupowaniu odprawiona została Msza Św. polowa. Nasz Zastęp Zastępowych, wraz z Blanką i Marysią z "Samotni", zapewnił oprawę muzyczną Mszy - jak zwykle w naszym zawiszackim stylu. Dość powiedzieć, że było wesoło, ale zarazem kulturalnie i podniośle. Na zakończenie Mszy, poza obowiązkową Modlitwą Harcerską, śpiewano popularne piosenki "Arki Noego" bawiąc się przy tym tak doskonale, że zirytowana przeciągającą się służbą załoga kuchenna musiała siłą zaganiać bractwo na kolację.

Po apelu wieczornym cała Drużyna udała się na pierwszy tego lata "spacer z laskami". Nie, nie! Nic z tych rzeczy, o których myślisz, podejrzliwy czytelniku. Nie musisz załamywać rąk nad obyczajami współczesnej młodzieży. Spacer nie miał nic wspólnego z Blanką i Marysią, choć, jak się okazało, dostarczył chłopcom wielu innego typu satysfakcji. Mianem "spaceru z laskami" ochrzczono bowiem musztrę Drużyny z laskami skautowymi. Ćwiczono przechodzenie z szyku rozwiniętego w marszowy i odwrotnie oraz marsz ze śpiewem. Popularna stała się piosenka marszowa pt "Przyszedł nam rozkaz ruszać do boju". Wkrótce, na skutek codziennych półgodzinnych spacerów, Drużyna uzyskała wielki stopień sprawności i zgrania w musztrze. Wszystkim nam towarzyszyło przy tym jedno piękne uczucie - jesteśmy naprawdę zgraną i zwartą ekipą, co dało się widzieć nie tylko "od środka" ale także na zewnątrz. Nasze marsze po lesie, czasem też przez środek zgrupowania, budziły ogólny podziw braci harcerskiej i gromadziły tłumy gapiów. Zazdroszczono nam dyscypliny, zgrania i prezencji, ale przede wszystkim tego zawadiackiego zawiszackiego ducha, który wyzierał z naszych uśmiechniętych twarzy - twarzy harcerzy dumnych z przynależności do tak wspaniałej i szczęśliwej gromady.

Wkrótce zresztą nasze spacery zaczęły przynosić innego jeszcze typu owoce. W obozujących w pobliżu męskich drużynach, 52 z Zielonki i 4 z Żoliborza, obudziliśmy zdrową ambicję dorównania nam, co biorąc pod uwagę ich, powiedzmy oględnie, nienajlepszy stan zorganizowania i dyscypliny, mogło im tylko wyjść na zdrowie. Drugim skutkiem ubocznych naszych spacerów był wyraźny wzrost zainteresowania naszą drużyną ze strony czterech obozujących w pobliżu drużyn żeńskich. Harcerki zupełnie nie kryły swojej sympatii dla Szesnastki, jako drużyny, która wszystko robi z uśmiechem i w której jeden za wszystkich, a wszyscy za jednego. Ta powszechnie okazywana nam przez dziewczęta sympatia była bardzo ważnym czynnikiem atmosfery, jaka wytworzyła się w obozie i stanowiła swoisty doping do kultywowania naszego zawiszackiego stylu bycia.

Po "spacerku" w bunkrze odbył się ostatni całkowicie własny i prywatny kominek Szesnastki na tym obozie. Uczyliśmy się piosenek partyzanckich, "Fajeczki", "Kulomiotów" i "Jędrusiowej Doli", rozmawialiśmy o epizodach Powstania Warszawskiego związanych z Szesnastką i zastanawialiśmy wspólnie nad tym, co mogli wtedy przeżywać nasi rówieśnicy, którym przyszło walczyć w obronie wolności i honoru Ojczyzny.

Po ognisku, zarządzoną grę nocną, która polegała na podchodzeniu własnego obozu, gdzie wystawiono specjalnie wzmocnione warty. Pomimo tego, że obozu broniło 7 wartowników (kadra+zawiszacy) jednemu z harcerzy udało się niepostrzeżenie dotrzeć pod maszt, a kilku zostało złapanych naprawdę blisko - już w kręgu namiotów. Tym najsprytniejszym okazał się wyw. Paweł Huras. Gra była wielkim przeżyciem dla najmłodszych. Po raz pierwszy w życiu, na własnej skórze doznali emocji podchodzenia obozu Było to bardzo pouczające ćwiczenie. Chodziło nie tylko o nabranie doświadczenia w podchodzeniu, ale także o zwiększenie skuteczności wart nocnych. Warto wiedzieć co czuje i co może kombinować ktoś, kto czołga się do obozu naprzeciw warty. Gra zakończyła się o 1.00 w nocy i już kilka minut później w obozie zapadła kompletna cisza nocna. Na sen nie trzeba było długo czekać.

Po śniadaniu w poniedziałek, 12 lipca, rozpoczął się bieg "Formuły I" - tradycyjna, organizowana już od kilku lat, próba generalna przed biegiem harcerskim na młodzika. Na gęsto rozstawionych po trasie biegu punktach kontrolnych przeszkodowi - czyli harcerze w wyższych stopniach, sprawdzali stopień przygotowania kandydatów do czekającego ich prawdziwego biegu na młodzika. Zasadą "Formuły I" jest nie tylko sprawdzenie wiedzy i umiejętności, ale przede wszystkim uczenie i pokazywanie, jak poradzić sobie z zadaniami biegowymi. Okazało się, że nie jest tak źle jak, się spodziewano, a najmłodsi na ogół wykazywali dobry poziom przygotowania. Widać było, że śródroczna praca w zastępach nie poszła na marne. Dla nikogo nie było tajemnicą, że bieg na młodzika rozpocznie się na dniach. Taka próba generalna przydała się wszystkim. Najmłodsi chłopcy nabrali pewności siebie, a starsi zyskali dodatkową okazję odświeżenia swojej wiedzy harcerskiej.

Po obiedzie urządzona została majsterka, a w jej trakcie zastępy po kolei wyrywały się na kąpielisko zaliczyć zaległą przedpołudniową kąpiel, której z powodu przedłużającej się "Formuły I" nie udało się przeprowadzić.

W trzecim dniu majsterki, czyli dłubania w opornym drewnie, które wszyscy mieli ambicje przerobić w powstańczą broń, ukuło się nowe określenie na to, co jeszcze kilka lat temu nazywano zwyczajowo mianem "leżenia na czołgach" . Chodzi o zwykłą "leserkę", czyli czas wolny na obozie. Dni obozowe wypełnione są niemal bez przerwy intensywnymi zajęciami. Godzina czy dwie czasu wolnego, w którym chłopcy mogą robić co chcą (czytać, pisać listy, prać, gadać, itp.) są w tej sytuacji bardzo potrzebne, ale jednocześnie mocno nadwątlają dyscyplinę. Część chłopców po prostu się nudzi, co prowadzi do rozprężenia. Połączenie czasu wolnego z majsterką okazało się świetnym pomysłem. Chodzi o to, że czas ten chłopcy mogli wykorzystać dowolnie, ale kto chciał i miał ambicję mieć super broń, mógł go spożytkować bardzo produktywnie. Przeprowadzona tego dnia kontrola stanu prac rzeźbiarskich wykazała bardzo różny poziom efektów. Nie robiono z tego żadnego problemu. Chłopcy wiedzieli, że to jaką bronią posługiwać się będą na grach i później na zlocie zależy tylko od nich i od tego jak wykorzystają swój czas. Tego dnia po raz pierwszy Krzysiek Pasternak wypowiedział słowa "majsterka - leserka". Od dziś "leżenie na czołgach" nazywać się będzie "majsterką". I fajnie. Tak się tworzy nowa świecka tradycja.

Po kolacji, apelu i "spacerze z laskami" przyszedł czas na kominek, na który zaproszone zostały harcerki ze 131 WDH-ek "Maryna". Zaczęło się od spraw poważnych, bo od gawędy Piotrka Drzazgi na temat służb medycznych w Powstaniu Warszawskim. Po odśpiewaniu "obowiązkowego" pakietu piosenek powstańczych i partyzanckich, atmosfera stopniowo ulegała rozluźnieniu. Dziewczyny, jak to dziewczyny, bardziej gustowały w piosenkach turystycznych. A że nasi chłopcy też to potrafią - wkrótce zrobiło się całkiem wesoło. Skończyło się oczywiście nastrojem "lirycznym", który tworzony jest zwyczajowo przez chóralne odśpiewanie piosenki pt. "Hydraulik". Harcerki od "Maryny" okazały się bardzo sympatyczne, aż szkoda, że mieliśmy z nimi zbyt mało kontaktów. W kolejnych dniach sprawy potoczyły się jednak "innymi torami".

We wtorek od samego rana czuć było, że coś wisi w powietrzu. Komenda uwijała się jak w ukropie, a to zawsze oznacza kłopoty. Doświadczeni harcerze uświadamiali młodszych:
- Stary! Coś się szykuje. Trzymaj plecak w pogotowiu.

I nie mylili się. Zaraz po śniadaniu ogłoszono alarm i zastępy wyruszyły na całodniowy rajd na orientację. W terenie wokół obozu i jeziora Łąkie oznaczono 25 punktów kontrolnych Na każdym punkcie umieszczona została kartka z numerem punktu i jego czteroliterowym kodem. Zastępy otrzymały mapy z naniesionymi punktami kontrolnymi i zadanie dotarcia do wszystkich oraz spisania kodów. Aby nie powodować tłoku na trasie czterem zastępom nakazano marsz w zgodnie z rosnącą numeracją punktów, a pięć wyruszyło w kierunku przeciwnym. Każdy zastęp startował też z innego punktu początkowego. Trasa całego rajdu liczyła minimum 27 kilometrów, ale oczywiście jak ktoś źle pokombinował albo się zgubił, to miał do przejścia znacznie więcej. Łączność z zastępami utrzymywano za pomocą telefonów komórkowych. Każdy zastęp po dotarciu do swojego punktu startowego wysyłał SMS z godziną dotarcia i po zakończeniu rajdu czyli po ponownym dotarciu do tego samego punktu, kolejnego SMSa z godziną zakończenia. Zastępy mogły stosować dowolną taktykę. Warto przytoczyć wyniki zawodów. Pierwsze miejsce zdobył zastęp "Szopy" - "Baszta" z czasem 3 h 54 min., drugie "Bobry" - "Chrobry II" - 3h 59 min., a trzecie "Żubry" - "Gustaw" - 4 h 04 min. Następne cztery zastępy miały już czasy w okolicach 5-6 godzin, a ostatnie dwa - ponad 7 godzin.

Zwróćmy uwagę na kolosalną przewagę trzech pierwszych zastępów nad pozostałymi. Nie od rzeczy będzie przypomnieć, że "Gustaw" jest jednym z dwóch najmłodszych zastępów w Drużynie. Pokonanie takiej trasy w czasie około 4 godzin jest wynikiem więcej niż dobrym.

Pierwsze zastępy dotarły do obozu około 15:00, a ostatnie tuż przed kolacją. Nagrodą dla lepszych była możliwość dłuższego pławienia się w jeziorze i dłuższy czas "majsterki - leserki". Kolacja była bardziej obfita niż zwykle, gdyż harcerze dostali na rajd tylko suchy prowiant, przez co czuli lekką tęsknotę do porządnego, gorącego posiłku obozowego.

Wieczorem w naszym bunkrze pojawiły się harcerki z 4 WDH-ek "Samotnia". Mimo, że harcerze byli skonani po wyczerpującej wędrówce, wspólny kominek wypadł bardzo miło. Obecność fajnych i rozśpiewanych dziewcząt elektryzowała nawet najbardziej zmęczonych. Kilku druhów naelektryzowało się do tego stopnia, że do końca obozu coś w ich oczach iskrzyło.

We środę (14 lipca) przed południem odbyła się gra terenowa oparta na motywach "Dwóch proporców". Niestety, nie wyszła zbyt dobrze. Może nie była za bardzo przemyślana, a może dało o sobie znać zmęczenie wczorajszą wędrówką. Nawet kąpiel nie miała większego sensu, bo w południe mocno się rozpadało i spadła gwałtownie temperatura powietrza. Po obiedzie w ramach "majsterki" wykańczano drewnianą broń. Ci, którym się chciało i którzy wkładali w pracę dużo serca, mieli już bardzo dobre wyniki. Ich karabiny i pistolety, choć jeszcze w kolorze drewna, już zaczynały przypominać oryginalne kształty.

Największa atrakcja tego dnia miała się rozpocząć dopiero po kolacji. Szesnastka została zaproszona na ognisko do 4 Płockiej Drużyny Harcerek "Anawim". Dziewczęta uprzedziły nas, że będzie to trochę dziwne ognisko. Miały być bez mundurów (nie rób sobie, czytelniku, zbyt wiele nadziei), ale za to w swoich starosłowiańskich strojach obrzędowych i w trakcie ogniska miały nas na jakiś czas przeprosić, odejść nad jezioro, by puścić na wodę uwite przez siebie wianki. Postanowiliśmy zrobić im małą niespodziankę.

Przede wszystkim, w trakcie codziennego "spaceru z laskami", wyćwiczyliśmy na blachę piosenkę pt. "Wiła wianki" w wersji marszowej. Gdy harcerze poznali tekst, odśpiewanie jej w wersji lirycznej nie było już wielkim problemem. Na ognisko udaliśmy się w pełnej gali - w mundurach i z niecodziennymi pakunkami. Zaczęło się od wzajemnego przedstawienia drużyn i zastępów. Śpiewaliśmy harcerskie i ludowe piosenki. Oczywiście motywem przewodnim była piosenka "Wiła wianki". Dziewczęta okazały się niezwykle sympatyczne. Po jakimś czasie, zgodnie z planem, harcerki wstały od ogniska i poszły nad jezioro puścić na wodę wianki, które miały na głowach. Gdy wróciły do ognia, większości harcerzy już tam nie było. Dwudziestu dwu śmiałków (tyle właśnie było dziewcząt) migiem rozebrało się do kąpielówek (to te dziwne pakunki, w których jeszcze były ręczniki) i wskoczyło do wody łowić pływające po niej wianki. Szaleńcza nocna kąpiel przy blasku księżyca trwała tak długo, aż wszystkie wianki z powrotem znalazły się na brzegu. A potem... no cóż! Kto zna starosłowiańskie zwyczaje ten wie, że jak dziewczyna puści wianek na wodę, a młodzieniec go wyłowi, to .... No właśnie - to co? Sądziliśmy, że gdy pojawimy się przy ogniu z wiankami na głowach, to powstanie kontrowersja co do symbolicznego znaczenia tego faktu. Ku naszemu miłemu zaskoczeniu, żadnych protestów nie było. To oczywiste - dziewczyna, której wianek wyłowiono, staje się, zgodnie z ludową tradycją, przynależna szczęśliwcowi, któremu to się udało. Harcerki z ochotą dały się wciągnąć w zabawę. Chłopcy prezentowali wyłowione przez siebie wianki, a dziewczęta je rozpoznawały. Po krótkiej chwili dwadzieścia dwie pary zasiadły wokół ogniska. Ci, którym nie chciało się moczyć w zimnej wodzie mieli się teraz z pyszna. Siedzieli sami.

Zabawa przy ognisku teraz dopiero rozkręciła się na dobre. Były pląsy i tańce. Wspólny śpiew niósł się po lesie, aż pobudziły się wszystkie wróble i zaczęły ćwierkać. Wróble zaczynają ćwierkać, gdy tylko znajdą powód. Najbliższe dni pokazały, że ptaki też mają swój rozum i nie ćwierkają bez powodu.

Odgłosy szalonej zabawy przy ognisku obudziły też druhnę oboźną zgrupowania. Aga Leśny mocą swojego autorytetu przerwała ognisko kilka minut po północy powołując się na regulaminowy rozkład dnia. Trudno! Trzeba było wykonać rozkaz oboźnej, choć zakończenie ogniska było bardzo trudne. Długo po "Bratnim słowie" staliśmy jeszcze wokół przygasającego ognia, żegnając się z dziewczętami. Następnego dnia one wyruszały na trzydniową wędrówkę do Torunia, a my na dwudniowe chatki. A więc czekały nas trzy dni rozstania. Trzy dni - jak wieczność!

Tego dnia, mimo że było już ogromnie późno, cisza nocna jakoś nie chciała przypominać ciszy. W namiotach słuchać były szmery rozmów prowadzonych szeptem. Starsi chłopcy długo jeszcze wymieniali się wrażeniami. Nawet warta była jakoś rozkojarzona, bo rano okazało się, że z obozu zniknął proporczyk zastępu "Wigry" i kilka menażek. Pozostawione przez podchodzących wizytówki nie budziły wątpliwości. Obóz podeszli harcerze z Zielonki.

Już od rana we czwartek panowała w obozie ożywiona krzątanina. Zastępy przygotowywały się do jednej z największych przygód na obozie. Po śniadaniu i rzewnym pożegnaniu z harcerkami z Płocka, które wyruszyły na wędrówkę, ogłoszono alarm ciężki. Wszystkie zastępy Szesnastki, wyposażone w ekwipunek biwakowy, wyszły na chatki. Tylko nieliczni wiedzieli, czym to pachnie. Chatki nie były w Szesnastce organizowane od 2000 roku. Pamiętało je zaledwie trzech przybocznych. Reszta miała dopiero poznać smak tej przygody.

Pierwszym zadaniem było dotrzeć na punkt nr 18 oddalony od obozu o jakieś 6 kilometrów i położony po drugiej stronie jeziora. Od wtorkowego rajdu orientacja i poruszanie się w terenie wokół obozu były wybitnie ułatwione. Wystarczyło podać numer punktu kontrolnego, a wszyscy dokładanie wiedzieli gdzie to jest. Punkt kontrolny nr 18 miał się teraz stać centralnym punktem terenu chatek. Zastępy, które tam docierały, po kolei otrzymywały azymut i odległość. Musiały dojść do tak wyznaczonego punktu terenowego i w promieniu 300 metrów znaleźć dogodne miejsce na zbudowanie szałasu i przetrwanie nocy. Dodatkowo trzeba było się kryć przed innymi zastępami. Dobrze zamaskowana chatka, cisza i dyskrecja na miejscu dawały bowiem większe szanse w grze totemowej, która miała się rozegrać w nocy.

Ale to nie koniec trudności. Na godzinę 13:00 każdy zastęp miał wysłać do punktu 18 dwóch łączników po prowiant na obiad. Chłopcy musieli wiec dobrze zapamiętać drogę powrotną i użyć sprytu, by nie zdradzić przed innymi swego szałasu. O 13:00j rozdano przysłanym łącznikom prowiant na obiad i wyznaczono kolejne spotkanie na 18:00. W tym czasie zastępy budowały swoje szałasy i prowadziły rozpoznanie terenu w poszukiwaniu konkurencji. O 18:00 rozdano przybyłym łącznikom prowiant na kolację, zasady gry nocnej oraz wezwanie dla zastępowych na 20:00. Gdy ci zjawili się na punkcie nr 18, rozpoczęło się ognisko Zastępu Zastępowych. Omawiano zasady gry nocnej oraz dyskutowano o wielu obozowych problemach, w tym o coraz bardziej komplikujących się relacjach z drużynami żeńskimi obozującymi w zgrupowaniu. W między czasie otrzymaliśmy sygnał, że z obozu pod Suwałkami, jadą do nas autostopem w odwiedziny harcerki z 1 WDH-ek "Achaja" - miały być na ognisku ZZ-tu, ale utknęły na noc w Ciechanowie i nie zdołały dojechać. Mam nadzieję, że druhowie zastępowi pamiętają, o czym wtedy rozmawialiśmy. A rozmawialiśmy o tym, jak powinny się układać nasze relacje z harcerkami, by można było zachować posłuszeństwo wobec Prawa Harcerskiego oraz nie powodować niepotrzebnych i niezdrowych napięć.

O 22:00 rozpoczęła się gra nocna. Każdy zastęp jeszcze przed kolacją wywiesił na swojej chatce kartkę z kilkuliterowym kodem. Za odczytanie kodu chatek, czyli wykrycie ich za dnia, zastępy otrzymywały punkty. W nocy trzeba było chatki podejść i wykraść proporczyk biwakującego tam zastępu. Sztuka ta udała się tylko "Parasolowi". Gra trwała do 1:00 w nocy, po czym harcerze udali się do swych szałasów na zasłużony odpoczynek. Każdy wyspał się tak, jak sobie pościelił - wielka życiowa nauka.

W piątek od rana trwało wizytowanie chatek. Obejrzane i ocenione zostały wszystkie. W tym czasie zastępy przygotowywały się do biegów i zbierały grzyby, których było, jak na środek lipca, dość dużo. Śniadanie i obiad zostały zjedzone na chatkach. Powrót do obozu nastąpił około 18:00 - prosto na kolację. W obozie czekały już harcerki z 1 WDHek "Achaja", które przyjechały do nas w odwiedziny aż z okolic Suwałk. Wieczorem usiedliśmy razem przy ognisku my, harcerki z Jedynki i harcerki z Czwórki "Samotnia". Trzeba przyznać, że ogniska z harcerkami mają nieco inną atmosferę od naszych, przy których siedzi tylko Drużyna. Inne śpiewa się piosenki, bardziej melodyjne. Inne krążą też opowieści. Ciszę nocną ogłoszono dopiero o 23:30. Po północy z obozu wyruszyła ekspedycja karna na podchody do obozu Zielonki. Chłopcy wrócili po dwóch godzinach objuczeni czym się tylko dało. Warta była chyba ślepa i głucha, bo według relacji podchodzących nie spała.

Rano w sobotę 17 lipca przed pobudką wyjechały harcerki z Jedynki. Jeszcze dziś musiały dotrzeć autostopem do obozu. Podrzuciliśmy je dwoma samochodami do Ciechanowa, żeby miały bliżej. Wspaniałe dziewczyny! Przebyły ponad 300 km po to tylko, by usiąść z nami przy ognisku.

Przed południem obyła się gra terenowa przygotowana przez zastęp "Baszta", potem kąpiel i obóz przystąpił do przygotowań do swego Święta. Poprawiono podniszczone już trochę zdobnictwo obozowe, porządkowano teren, prano mundury i bieliznę. W tym czasie wróciły z trzydniowej wędrówki harcerki z Płocka. Powitanie sprawiło im chyba przyjemność, bo w każdym swoim namiocie znalazły bukiety polnych kwiatów i wizytówki o treści: "Tęsknimy" pozostawione tam rano przez gentlemanów z Szesnastki.

Po południu, w ramach majsterki, harcerze pomalowali swoją drewnianą broń. Teraz nareszcie zaczęła coś przypominać. Podczas tych czynności zaczęli się zjeżdżać Zawiszacy na jutrzejsze Święto Obozu: Lesław, Wojtas, Artur Baczyński i Szymon Majewski.

Wieczorem rozpaliliśmy długo oczekiwane ognisko i usiedliśmy przy nim wraz z Zawiszakami oraz harcerkami z Płocka. Zaczęło się od momentu, w którym tak brutalnie przerwano nam ostatnie z nimi ognisko. Dla upamiętnienia tej sytuacji Szesnastka odśpiewała protest song: "Umówiłem się z nią na dziewiątą", który kończył się słowami: "... aż przyjdzie Leśna i nas rozdzieli (Aga Leśna - oboźna zgrupowania) i umówię się z nią na dziewiąta, na dziewiąta tak jak dziś". A więc znów usiedliśmy przy ogniu tak, jak los połączył nas poprzez wianki. Co się potem działo! Odbył się nawet konkurs tańca towarzyskiego, w którym sędziowali Zawiszacy. Każdy harcerz otrzymał ponadto pierniczki świeżo przywiezione przez harcerki z rajdu do Torunia. Na tak wspaniałej zabawie i przemiłym towarzystwie upłynęły nam dwie wieczorne godziny, które nie jeden harcerz i nie jedna harcerka będą długo jeszcze wspominać.

O 23:00 rozpoczęła się polowa nocna Msza Święta przy ognisku. Odprawiał ją ks. phm. Jerzy Świerkowski, który przybył specjalnie na tę okazję z Warszawy. Msza polowa ma zawsze swój specyficzny urok. A co dopiero msza nocna - przy ognisku. A co dopiero msza odprawiana przez tak wspaniałego kapelana harcerskiego. A co dopiero msza w otoczeniu tylu serdecznych przyjaciół.

W ten pełen wzruszających przeżyć sposób zakończył się kolejny dzień naszej obozowej przygody.

Marek Gajdziński

TYDZIEŃ TRZECI (18 - 27 LIPCA 2004)

W niedzielę, 18 lipca, rozpoczęło się święto 75 obozu 16 WDH. Było co pokazać! Przede wszystkim brama w kształcie wozu bojowego "Kubuś", do której dostawiono nawet opony (chyba od "malucha"), żeby wyglądała bardziej realistycznie. Duże zainteresowanie budziła także świetlica, zbudowana z drewna i przykryta dachem ze starego namiotu dziesięcioosobowego. Wewnątrz znajdowała się wystawa zdjęć z pionierki oraz materiały historyczne dotyczące udziału harcerzy 16 WDH w Powstaniu Warszawskim i konspiracji, przygotowane jeszcze przed obozem (biogramy, lista poległych, relacja Wiesława Szeliskiego). Całości dopełniały teksty powstańczych i konspiracyjnych piosenek i wierszy. Do świetlicy wchodziło się jak do ziemianki - po drewnianej drabince w dół. Służyła także jako miejsce narad oraz kominków (zwłaszcza tych najmilszych, z harcerkami). Na placu apelowym stał jeszcze jeden ciekawy element pionierki obozowej: maszt z bocianim gniazdem, ale bez drabinki - do wciągnięcia lub ściągnięcia flagi trzeba było wspinać się po linie; kto nie był w stanie - podnosił rękę, a wówczas dwie osoby robiły prowizoryczną drabinkę z lasek skautowych.

Święto obozu rozpoczęło się oficjalnie od uroczystego apelu o godz. 11:00. Na apelu stawili się harcerze w mundurach przyozdobionych plakietkami obozowymi zaprojektowanymi przez Marka Marczaka i Andrzeja Karwana. Jak zwykle - wlano menażkę paru zapominalskim, co stało się pretekstem do burzliwej dyskusji w gronie Zawiszaków (Szymon Majewski, Zbigniew Turliński, Stanisław Korwin-Szymanowski) i instruktorów. Na apelu funkcję komendanta obozu przejął Lech Najbauer.

Goście pozwiedzali obóz, popodziwiali pionierkę i totemy i rozeszli się po okolicy tak, że w obozie zostało już niewielu chłopców. Kończyliśmy więc malowanie swoich pistoletów i karabinów i zajadaliśmy się słodyczami z własnych zapasów lub z paczek dostarczonych przez rodziców kolegów (oczywiście - za ich pozwoleniem). Niemal cały dzień wypełniły niemrawe gry w piłkę i kąpiel, z czego chłopcy byli szczególnie zadowoleni, jeśli wziąć pod uwagę chłody panujące w poprzednim tygodniu, które uniemożliwiły pełne wykorzystanie walorów leśnych i jeziorowych. Na szczęście dziś było ciepło i słonecznie. Dopiero wieczorem, kiedy niemal wszyscy rodzice porozjeżdżali się do domów - spadł mocny, lecz krótki deszcz. W związku z tym nie odbyło się planowane na wieczór ognisko z udziałem harcerek z "Anawimu", więc zaproszono je na kominek do świetlicy, w której jednak trudno było się wszystkim zmieścić.

Na szczęście poniedziałek przywitał wszystkich ciepłą i słoneczną pogodą. I ta pogoda bardzo się przydała, przynajmniej niektórym. Otóż bowiem zaraz po śniadaniu z obozu wymknęła się spora grupka starszych harcerzy, a w pół godziny później zarządzono alarm ciężki dla szeregowych. Dziś miał się odbyć bieg na stopień młodzika. Chłopcy wyruszali na trasę z kilkunastoma przeszkodami w dwójkach. Było ich bowiem aż 12 i gdyby szli pojedynczo - bieg trwałby pewnie ze dwa dni.

Cały dzień spędzono na sprawdzaniu wyrobienia kandydatów na harcerzy (w tym czasie reszta kończyła swoje zajęcia z majsterki). Późnym popołudniem zaczęli schodzić do obozu zmęczeni marszem przyszli młodzicy. Dla kilku z nich bieg to była bułka masłem: na większości przeszkód osiągali maksymalną liczbę punktów (Konrad i Michał z "Szopów"-"Baszty" byli bezkonkurencyjni). Niestety, niektórzy musieli poprawiać po jednej lub po dwie przeszkody. Najsłabiej wypadło im Prawo i Przyrzeczenie, rozbijanie namiotu i alfabet Morse'a. Ale wszyscy dotarli na metę biegu i to liczyło się dla nich najbardziej.

Wieczorem odbył się krótki kominek: większość była zmęczona biegiem. Zastęp Zastępowych wyruszył jeszcze tej nocy na podchody, ale nie odniósł większych sukcesów.

Następnego dnia, we wtorek 20 lipca, pogoda zachęciła do przeprowadzenia gry terenowej i rozgrywek sportowych. Gra została nieźle przygotowana (wykorzystano między innymi atrapy broni), ale skończyła się dość szybko. Chłopcy mieli jeszcze sporo energii na zbyciu, więc nie pozostawało nic innego, jak kontynuowanie zajęć sportowych. Tym razem dominowały gry zręcznościowo-siłowe. Grano więc w jojo i prowadzono walki zapaśnicze na lądzie i w wodzie (w rzeczce niedaleko tamy). Potem długa kąpiel, na którą wszyscy w pełni zasłużyli.

Po południu zastępy wymaszerowały na zwiady historyczne. Każdy zastęp miał za zadanie odwiedzić jedną ze wskazanych miejscowości i dowiedzieć się o różne związane z nią fakty historyczne (np. rok założenia, pochodzenie nazwy itp.). W tym czasie odbywały się poprawki dla tych, którzy nie ukończyli biegu na młodzika. Na leśnej polanie szyfrowali i odczytywali hasła, rozmawiali o Prawie i Przyrzeczeniu, wreszcie rozbijali namiot dwuosobowy. Na koniec, na mini-plaży nad jeziorem, rozpalili ogniska ci, którym nie udała się ta sztuka na biegu. Wszyscy poprawkowicze spisali się na medal i nikt "nie został na drugi rok w tej samej klasie".

Wieczorem zaproszono harcerzy na wspólne ognisko z 4 WDH-ek "Samotnia". Ognisko miało formę koncertu życzeń. W jego trakcie zastępowi referowali odkrycia dokonane na zwiadzie historycznym. Nie były to imponujące prezentacje, chłopców w sumie bardziej interesowało wspólne śpiewanie (śpiewanie to może za dużo powiedziane) i najwyraźniej czerpali sporą przyjemność w spędzaniu czasu przy ogniu w towarzystwie harcerek z Żoliborza (nominalnie). Szkoda, że ten entuzjazm panował głównie wśród starszych, podczas gdy młodsi w zasadzie nie włączali się w ogniskową zabawę. Niewątpliwie muzykalność Drużyny pozostaje jeszcze zachwaszczonym ugorem, choć widać, a raczej słychać chęć dorównania słynnemu zespołowi "Rozpory". Po ognisku miała miejsce tradycyjna wyprawa nocna Zastępu Zastępowych.

We środę, a był to już 21 dzień lipca, odbył się wielki turniej piłkarski. Wielu chłopców zdobywało sprawności sportowca i piłkarza. Boisko w Wólce było dość oddalone od obozu, ale zabawa musiała być świetna, bo gdy wrócili, nawet niespecjalnie skarżyli się na deszcz, który zaskoczył ich w trakcie turnieju. Kiedy sportowcy ściągnęli do obozu, rozdzielono między nich materiał na panterki, które należało jeszcze odpowiednio przygotować przy pomocy igły i nici. Najmłodsi mieli z tym trochę problemów, zwłaszcza ci, którzy na biegu na młodzika zmarnowali parę szpulek nici i pogubili igły, którymi przyszywali guziki i naderwane plakietki (w ramach przeszkody "zaradność życiowa"). Panterki miały kształt kwadratów o boku długości 150 cm (panterka dla Krzyśka miała dwa boki o długości ponad 180 cm). Na środku płachty należało zrobić otwór na głowę i obrębić go nicią. Ponadto zszywano boki, zostawiając jedynie miejsce na ręce. Panterki wkładało się przez głowę i ściągało w pasie. Wyszły całkiem nieźle, ale prawdziwie bojowego wyglądu nabiorą dopiero po ich zafarbowaniu.

Przetestowano zaraz te jeszcze niefarbowane panterki organizując wieczorem apel i musztrę w strojach obrzędowych i z bronią. Każdy harcerz miał odpowiedni do pełnionej funkcji stopień wojskowy: szeregowi byli kapralami, zastępowi porucznikami, kadra kapitanami, oboźny majorem, zastępca komendanta pułkownikiem, a komendant (nieobecny) generałem. Musztra wypadła świetnie, a na koniec, w zachodzącym słońcu, zrobiono jeszcze zbiorową fotografię na tle "Kubusia".

Dzień miał zakończyć się śpiewankami. Śpiewanki faktycznie się odbyły, ale... nie był to koniec dnia (choć zapadła już noc). Pół godziny po ciszy nocnej obudzono wszystkich nowych młodzików (którym stopnie przyznano w porannym rozkazie) i wysłano ich na tradycyjny bieg biszkopta, czyli próbę odwagi. Zastęp Zastępowych przygotował trasę i przeszkody (m. in. podnoszące się biało płótno, ryki dzika, leśną mogiłę i żuli przy ognisku). Nikt na szczęście nie uciekł z trasy i nie schował się w namiocie, a więc należało uznać, że młodzicy są wystarczająco odważni. Po północy wszyscy spali już grzecznie na swoich pryczach. Niektórym jednak nie dane było przespać w nich całej nocy; dziesięciu zeszłorocznych młodzików obudzono po cichu i wysłano na trasę biegu na wywiadowcę. Każdy dostał odpowiednią wyprawkę (dżem, pasztet i chleb) i ruszyli. Najpierw nocny marsz na orientację, potem budowa chatek i spędzenie nocy w lesie, potem pozostałe przeszkody. Spali więc krótko, ale intensywnie.

Tymczasem obóz budził się kolejnego dnia, którym okazał się czwartek, 22 lipca, dzień E. Wedla, jak to się kiedyś mawiało. Uszczuplona o biegaczy załoga odbyła prostą grę terenową i kąpiel. Opracowywano także ulotki powstańcze i listy gończe za "zbiegami", w których wcielono siłą harcerzy biorących udział w biegu na wywiadowcę. Zabrakło jeszcze jednej osoby: Paweł Huras został wysłany na 24-rogodzinną próbę końcową na ćwika, w czasie której miał dotrzeć do Torunia i przywieźć stamtąd na jutrzejszy poranny apel słynne toruńskie pierniki. Po grze terenowej odbyła się mini-olimpiada, której konkurencje przygotował Piotrek Drzazga. Wszyscy jednak z niecierpliwością oczekiwali doniesień z trasy biegu. Późnym popołudniem biegacze stanęli na drugim brzegu jeziora Łąkie, na wprost obozu. Czekał ich bardzo trudny etap: przeprawa. Budowali tratwy i spływali nimi wprost pod skarpę, na której stały namioty (asekurowani przez Jagodę, naszą ratowniczkę i Wojtasa). Potem mieli do wykonania zadania pionierskie. W pierwszej kolejności - musieli wykazać się wyobraźnią i zdolnościami manualnymi, aby wykonać urządzenia, których nazwy wymyślił dla nich specjalnie Szymon Majewski. Trzeba więc było zbudować odganiacz kozy, leśny odstraszacz oboźnego, zbieracz skarpetek czy suszarkę do menażek. Wszystkie prace zostały wysoko ocenione i sfotografowane wraz z ich autorami. Kolejnym zadaniem była budowa schodków ze skarpy nad brzeg jeziora. Kto ukończył swój schodek, mógł wziąć się za rozbijanie namiotu dziesięcioosobowego na czas (najlepiej wypadł Michał Lewandowski). Potem wywiadowcy mieli czas na kolację i chwilę odpoczynku. Reszta obozu podziwiała ich dzieła (schodki i "majewszynki") i współczuła, że tak się męczą z namiotem (nie wszyscy zdążyli przed zmrokiem, więc część z nich rozbijała namiot następnego dnia rano, przed pobudką). Nikt jednak nie pękł, mimo zmęczenia, a nawet gorączki gnębiącej co drugiego z biegaczy. Na ich cześć zorganizowano krótkie śpiewanki, ale ze względów kondycyjnych - nie wzięli w nich udziału. Wszyscy przetrwali do ostatniego, nocnego zadania: po ciszy nocnej mieli oddalić się około 500  metrów od obozu i podejść go, meldując się w komendzie. Każde złapanie przez wartę (wspieraną przez Zawiszaka, Artura Baczyńskiego) powodowało konieczność ponownego podkradania się pod obóz. Po około dwóch godzinach wszyscy wywiadowcy spali już zasłużonym snem na swoich wygodnych pryczach.

Biegacze potrzebowali trochę odpoczynku. Dlatego kolejny dzień (23 lipca) rozpoczęto od spokojnej robótki w manufakturze powstańczej: dowieziono wreszcie barwniki i można było zająć się malowaniem panterek. Powrócił z próby Paweł Huras, przywożąc dwie torby pierników. Zniknął z kolei w lesie Daniel Karkowski, który tego dnia zdobywał ostatnie, trzecie orle pióro. Rozesłano za nim pogoń, ale niczego nie wskórano (jak się okazało później - ukrył się na brzegiem jeziora, dość blisko obozu).

Przed obiadem i zaraz po nim pochłonęły wszystkich przygotowania do ogłoszonego w zgrupowaniu "Festiwalu Letnich Ekip Teatralnych", w skrócie "FLET". Z obozu Szesnastki w szranki stanął oczywiście Zastęp Zastępowych ("Aniołek"), a także kadra (tekst własny do melodii "Historia pewnej znajomości" z repertuaru Czerwonych Gitar) i "Żubry" (parodia piosenki "U Mroza"). FLETa zdobył Zastęp Zastępowych, choć konkurencja, zwłaszcza ze strony harcerek z "Anawimu" i zuchów z Zielonki była ostra. Nagrodą były słodycze, a nie fujarka, na którą po cichu liczyli zwycięzcy.

Wieczorem odbył się ostatni już na obozie kominek z udziałem harcerek z 4 WDH-ek "Samotnia", a zaraz po nim wielka nocna gra całego zgrupowania: trzeba było podejść pozostałe podobozy i zabrać proporczyki, broniąc jednocześnie własnego. Każda drużyna miała 20 proporczyków, tak żeby sporo osób miało okazję zdobycia trofeum. Harcerze Szesnastki, zauroczeni widać harcerkami z Płocka i Warszawy, dali się kilkakrotnie podejść i pozbawić proporczyków, ale wyprawy odwetowe przyniosły nieco sukcesów i pozwoliły zmyć hańbę początkowej porażki. Gra zakończyła się po północy.

Ostatni pełny dzień obozu, 24 lipca, zaczął się jak każdy zwykły dzień. Tyle tylko, że na apelu przyznano Danielowi sprawność Trzech Piór, której nie zdobyto w Drużynie od wielu, wielu lat. Przed obiadem malowano panterki i czynione jeszcze ostatnie przygotowania w uzbrojeniu, które miało zostać wykorzystane w czasie III Narodowego Zlotu Harcerzy i uroczystych obchodów 60 rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego. Zajęcia sportowe i kąpiel były ostatnimi akcentami "normalności" na tym obozie.

Po południu rozpoczęto pionierkę końcową. Na pierwszy ogień poszła tablica rozkazów i świetlica, poszarpano też trochę "Kubusia". Na noc trzeba było przerwać to dzieło zniszczenia, bo czekały nas jeszcze: Msza Św. w zgrupowaniu, całonocna watra (dla Zastępu Zastępowych i kadry) i najważniejsza na całym obozie uroczystość: złożenie Przyrzeczenia harcerskiego i wręczenie krzyży nowym młodzikom. Po ciszy nocnej zostali oni wyprowadzeni do lasu, gdzie czekali pod opieką instruktora na sygnał do rozpoczęcia uroczystości. Gdy wreszcie dojrzeli jaśniejący wśród drzew płomień, szli w jego kierunku, a na miejscu ujrzeli całą Drużynę zgromadzoną w półokręgu wokół ogniska. Kiedy wszyscy nowi młodzicy stanęli w blasku płomienia, przyboczny powiedział do nich krótką gawędę, a drużynowy nakazał wystąpić i zbliżyć się do ognia. Stąpali po rozłożonej na ziemi hitlerowskiej fladze, specjalnie w tym celu przygotowanej przez Zawiszaków. Było to nawiązanie do Przyrzeczeń składanych w czasie okupacji przez harcerzy Szesnastki i Szarych Szeregów, uwiecznione na filmie Włodzimierza Dusiewicza "Zawiszacy". Moment był jak zwykle ogromnie podniosły. Popłynęły w świat słowa Przyrzeczenia, potem odśpiewano "Rotę Szesnastki" i zakończoną tę piękną uroczystość.

Rankiem w niedzielę, po ostatnim apelu, pionierka końcowa rozpoczęła się na dobre. Rozebrano "Kubusia", zakopano ziemiankę, zlikwidowano urządzenia namiotowe i zwinięto namioty (oprócz dwóch, w których zamierzano spędzić ostatnią noc). Część harcerzy oddelegowano do rozbiórki urządzeń zgrupowania (kuchnia i stołówka). Prace trzeba było przerwać wczesnym popołudniem, kiedy to odbył się pożegnalny apel zgrupowania, prowadzony przez Pawła Burakowskiego, który zameldował komendantowi gotowość do zakończenia obozu na jeziorem Łąkie.

Po południu rozpoczęto ładowanie ciężarówki, która wieczorem odjechała do Warszawy (a w zasadzie do Leszna, gdzie urządzono tymczasowy magazyn). Harcerze pod wodzą nowego zastępcy komendanta, Lesława Kuczyńskiego, przygotowywali się do rajdu pieszego do Sierpca i "jechanego" do Płocka.

Następnego dnia (26 lipca) rano dokończono uprzątanie terenu i maskowanie śladów po niemal miesięcznym pobycie ponad 100 harcerzy i harcerek w lesie. W południe rozpoczął się rajd. Trzy ekipy rajdowe, pod wodzą członków kadry, wymaszerowały z obozu własnymi trasami. Punkt zborny znajdował się w skansenie wsi mazowieckiej w Sierpcu (przy czym jedna z ekip zboczyła nieco na Lipno). Tam czekał już Lesław z obiadem i miejscem do rozbicia namiotów. Z kąpieli w rzeczce nic nie wyszło, bo miejscowa mleczarnia postanowiła zamienić ją w rzekę mlekiem płynącą. Na brak wody nie narzekano jednak zbyt długo, bo po południu lunął deszcz, jaki już dawno nie zlał naszych harcerzy. Na szczęście w porę rozbite namioty dały wystarczające schronienie.

We wtorek wyruszono na zwiedzanie skansenu, a po obiedzie - autokarem do Płocka. Tam harcerze wpadli w gościnne objęcia harcerek z "Anawimu", które nie dość, że załatwiły nocleg w domu parafialnym, to jeszcze oprowadziły chłopców po mieście i pożyczyły im małe namioty na Zlot. Wieczór spędzono na wiślanej skarpie, podziwiając przepiękną panoramę Wisły i jej drugi brzeg. Oczywiście, nie były to jedyne obiekty podziwu i westchnień harcerzy 16 WDH.

Środowym rankiem, a był już 28 lipca, pełni ochoty na dalsze przygody harcerze załadowali się do autokaru i przejechali do Warszawy. Wylądowali na ul. Międzynarodowej, naprzeciwko Parku Skaryszewskiego, w którym rozbito miasteczko zlotowe. Ściągały tam od rana ekipy ze wszystkich stron kraju, ale żadna nie dorównywała liczebnością 16 WDH. Udział w Zlocie i uroczystościach rocznicowych potwierdziły zgranie i hart ducha harcerzy Szesnastki, a miesięczne przygotowanie w trakcie obozu dało wspaniałe rezultaty.

Lech Najbauer