Nareszcie! Pierwszy od dłuższego czasu biwak wędrowników Mazowsza!. Hurra! Mój pierwszy biwak wędrowniczy.

Zbiórka odbyła się na Dworcu Zachodnim przy kasach PKP o 11:00. Na dworzec przyjechałem autobusem 523, a po kilku minutach byłem już przy kasach. Zastałem tam Lecha, Krzyśka i Kubę. Pomyślałem, że Kazik, Alek, Daniel i Zdunek pewnie się spóźnią, ale Lech rozwiał moje podejrzenia. Okazało się, że oni nie jadą! Ale ciecie, nawet nie wiedzą, co tracą, pomyślałem. I miałem rację.

Kupiliśmy bilety i ruszyliśmy na peron. Gdy tam doszliśmy podjechał nasz pociąg, do którego od razu wsiedliśmy. Byliśmy pierwszymi pasażerami, ale nie dostaliśmy kwiatków od obsługi pociągu. Przebrałem się w mundur zanim zjawili się inni wędrownicy. Siedzieliśmy spokojnie w drugim przedziale drugiego składu słuchając ostatnich wskazówek Lecha i mając świadomość, że za Warszawą Wschodnią w pierwszym przedziale tegoż składu zaczyna się rada drużynowych wędrowniczych. O godzinie 11:20 pociąg ruszył. W naszym przedziale było już kilku innych wędrowników jadących na ten sam biwak, ale nie była to masówka, jakiej się spodziewaliśmy. Na innych warszawskich stacjach wsiadło jeszcze kilkunastu chłopaków z innych drużyn. To byli wszyscy.

Po wyjeździe za Warszawę zaczęła odprawa, na której Szesnastkę reprezentował dzielnie Krzysiek Pasternak. Gdzieś po drodze sprawdził nas konduktor, więc uznaliśmy, że jednak podróż odbyła się bez przygód. Wysiedliśmy z pociągu na wskazanej w czasie odprawy stacji (nie wszyscy wędrownicy wysiedli na jednej stacji, zabawa polegała na rozdzieleniu sił). Krzysiek zaczął "szukać" nas na mapie i orientować ją w tę i wewtę , a ja założyłem getry-ochraniacze od śniegu. Instruktor, który wysiadł z nami, powiedział nam, że jednak nie ma tak dobrze i musimy dopiero wejść na mapę!!! Zrobiliśmy więc jedyną rozsądną rzecz, jaka przyszła nam do głowy: spytaliśmy się tambylca jak wejść na południową krawędź mapy TOM I. Uzyskaliśmy prostą odpowiedź "Idźta se podług torów na zad (do tyłu, czyli w stronę Warszawy) do następnej (czyli poprzedniej) stacji. Tam po drugiej stronie torów znajdzieta jednostkę wojskową, która jest na południowej krawędzi tej waszej mapy." Podziękowaliśmy miłemu tambylcowi i poszliśmy wzdłuż torów, jak nam poradził. Ja schowałem wszystkie mapy do chlebaka.

Nasze pierwsze zadanie brzmiało: narysować szkic terenu zaznaczonego na mapie. Doszliśmy niebawem do stacji przy jednostce, przeszliśmy na drugą stronę torów i drogi. Z mapy wynikało, że możemy przejść przez teren osiedla wojskowego przy jednostce. Krzysiek przypomniał sobie, że zna to osiedle z pierwszych manewrów HOPR i poprowadził nas w... maliny, bo okazało się, że osiedle jest ogrodzone z trzech stron solidnym murem. Cofnęliśmy się więc, "złapaliśmy" się prawą rączką muru i wzdłuż niego poszliśmy na tyły osiedla. Później przeskoczyliśmy przez tory i prawie prostą drogą (wzdłuż strzelnicy) dotarliśmy na miejsce wykonania zadania.

Cały czas ktoś strzelał w lesie. Już dochodziliśmy do naszego miejsca (cały czas wzdłuż płotu poligonu), gdy na tymże poligonie zauważyłem coś, co określiłem najpierw jako fiata 125p, a potem jako ładę. Obok stał polonez. Oba auta były ciut zdezelowane i... postrzelane. Byliśmy już na miejscu i Krzysiek zaczął rysowanie terenu: wiata, kibelek, studnia, płot, jakaś ścieżka, okopy. To wszystko znalazło się na naszej mapce. Po wykonaniu zadania ruszyliśmy do bazy, żeby się wreszcie posilić. Szliśmy dobrą godzinę, a do bazy było wciąż dalej niż bliżej. Wreszcie o godzinie 15 z minutami dotarliśmy na miejsce. Byliśmy o ponad godzinę za wcześnie. Zjedliśmy kto co miał i postaliśmy sobie przy ognisku. Rozmawialiśmy o uazach i innym wojskowym sprzęcie jeżdżącym.

Po jakimś czasie zaczęły się schodzić pozostałe patrole wędrownicze. Na jednym z dwóch uazów przywieziono motocykl WSK. Każdy, kto chciał, mógł się przejechać tym motorem. Stwierdziłem, że co mi tam, spróbuję. Wsiadłem. (Dostałem maszynę z włączonym silnikiem.) Sprzęgło, bieg, gaz i... poślizg! Ledwie ruszyłem, bo cała droga była pokryta ugniecionym przez samochody śniegiem. Właściwie ugniecione były tylko 30-stocentymetrowe koleiny, ale tylko w nich można było jako tako prowadzić motor. Jazda była trudna, bo stopki ciągle wpadały w nieubity śnieg między koleinami. Jedynym sposobem na złapanie równowagi było podpieranie się nogami. Szło mi nieźle, w końcu jednak wpadłem w głęboki śnieg i zgasł mi silnik. Nie przejąłem się tym nazbyt. Wyciągnąłem WSK-ę ze śniegu i znów odpaliłem. Powrót z tej krótkiej trasy odbył się bez większych przygód. Następnie oddałem motor Krzyśkowi, który... zalał silnik.

Po tych wyczynach odbyła się odprawa do gry nocnej. O 18:00 zaczęła się gra. Nasze zadanie: zdobyć mapę i odbić jeńców z transportu. Ruszyliśmy więc z drugą grupą, z którą połączono nasz zespól, drogą w kierunku wrogiej bazy. Dzięki krótkofalówce dowiedzieliśmy się, że mapę będzie miał łącznik, który będzie jechał na motorze, a później mapę odbierze od niego patrol pieszy. Napadliśmy na jakichś gości, myśląc, że to ten patrol, ale okazało się, że to Marabut, który spóźnił się na biwak i szedł z kimś do bazy. W końcu dowiedzieliśmy się, że nic nie wiadomo, więc kiedy przyjechał motor z pełną wściekłością i zapałem zatrzymaliśmy jego kierowcę, od którego dostaliśmy upragnioną mapę. Zauważyliśmy wtedy, że już teraz powinniśmy odbić więźniów, którzy jeżdżą uazem jakieś 10 kilometrów od nas. Na odjezdne wrogi łącznik poprosił nas, żebyśmy go popchnęli, bo silnik mu się znów zalał i spadł łańcuch. Oczywiście powiedzieliśmy mu delikatnie co sądzimy o łącznikach, którzy spóźniają się godzinę w miejsce zasadzki i w dodatku trzeba im jeszcze pomagać odjechać.

Ruszyliśmy z godzinnym opóźnieniem do kolejnych zadań. Doszliśmy do głównej drogi, na której wezwaliśmy krótkofalówką uaza, żeby nas podwiózł. Gdy wreszcie samochód przyjechał wbiliśmy się na pakę dla 6 osób. Było tam już 3 ludków i skrzynia. Efekt był taki, że Krzysiek jechał do płowy na zewnątrz, ale to mu się chyba często zdarza. Dojechaliśmy na teren, który szkicowaliśmy rano. Przeszliśmy kilkaset metrów i spotkaliśmy 2 ludzi, z którymi mieliśmy odbić jeńców. Odeszliśmy jeszcze 200 - 300 metrów od strażnicy na poligonie, żeby nie niepokoić armii. W końcu zebraliśmy trochę grubszego chrustu i drzew na barykadę, którą postawiliśmy na drodze. Została nam jeszcze pirotechnika: 1 świeca dymna i 3 petardy. Po pół godzinie przyjechał uaz z jeńcami (którymi okazały się harcerki). Wóz zatrzymał się przed barykadą, harcerki wysiadły biadoląc, co to się stało. My momentalnie ruszyliśmy do ataku. Najpierw świeca pod samochód. Petard jednak nie dało się odpalić, więc pozostała piesza walka na opaski. Wygraliśmy i harcerki odjechały do bazy. My, w nieco w zmienionym składzie (Kuba miał obtarte nogi od nowych butów, więc na jego miejsce wzięliśmy gościa, z którym atakowaliśmy konwój), ruszyliśmy do finałowej bitwy.

Połączyliśmy się z resztą bratnich grup i ruszyliśmy na spotkanie przeciwnika. Doszliśmy do domniemanego miejsca stacjonowania drugiej ekipy i nawet obrzuciliśmy ich budynek petardami, ale okazało się, że nikogo tam nie było. Poszliśmy więc do następnego budynku, który mogli zająć nasi przeciwnicy. Gdy dotarliśmy na miejsce byliśmy pewni, że jesteśmy tam gdzie trzeba. W ćwiczebnym budynku przeznaczonym na potrzeby wojska paliło się ognisko. Ale wewnątrz nikogo nie było! Konsternacja. Pomyśleliśmy, że pewnie grzeją się w budynku przy ognisku. Krzysiek stwierdził, że trzeba im powiedzieć, że już jesteśmy i zajrzał do środka. Zęby dotarło do nich nasze przesłanie - wrzucił tam petardę. Po chwili było duże bum! i znów nic - nie ma kogo bić. No tak, domyśliliśmy się, że to zasadzka. W tej chwili druga ekipa wypadła na nas zza budynku. Zaczął się bój na opaski z grubej szarej taśmy klejącej. Opaski były pancerne: można było podnieść człowieka za opaskę (ja sam, zanim poległem, byłem wleczony 5 metrów po ziemi). Udało mi się pokonać 2 przeciwników. Ale w klasyfikacji ogólnej przegraliśmy.

Po walce wpakowaliśmy się do dwóch 8-mioosobowych uazów i pojechaliśmy do bazy, którą zwinęliśmy i w dwóch rzutach pojechaliśmy do szkoły, gdzie mieliśmy spać. Przy okazji zwijania bazy piliśmy z "gwinta" z 30 litrowego baniaka - co za harc-kor!. Gdy dojechaliśmy do szkoły mieliśmy godzinę na zjedzenie kolacji, bo o 1:00 w nocy zaczął się kominek. Musieliśmy przedstawić Drużynę i siebie. Po kominku poszliśmy wreszcie spać.

Następnego dnia poszliśmy do jednostki wojskowej (1 Warszawskiej Samodzielnej Brygady Pancernej) i zapoznaliśmy się tam ze sprzętem brygady i częścią historii tej jednostki. O 10:00 mieliśmy pociąg do Warszawy.

wyw. Michał Kalenik