15 - 18 czerwca 2006 r.

Tradycja wiosennych spływów kajakowych Szesnastki jest juz dość bogata. Od kilku lat regularnie, w Boże Ciało i okolice, harcerze wsiadają do wynajętych mydelniczek, chwytają za wiosła i spływają z prądem rzek. W tym roku nie mogło być inaczej. Przedsmak obozu i wakacyjnych wodnych atrakcji zgromadził na starcie pokaźną ekipę szesnastu wspaniałych. Po raz pierwszy wyprawą nie dowodził instruktor mianowany; szefem był h.o. Piotr Drzazga, którego wpierali h.o. Marek Marczak i ćw. Paweł Huras. Oto relacja Kajetana Kapuścińskiego z zastępu "Lisy", który po raz pierwszy uczestniczył w spływie (w nagrodę za zdobycie patentu zastępowego).

Dzień Wyjazdu

Na umówioną zbiórkę wyjazdową w hali głównej Dworca Centralnego pojechałem z Gierbem, moim zastępowym. Nie było jeszcze nikogo, więc zaczęliśmy krążyć po hali. Po jakimś czasie przyszedł Maślak i Czop, a potem Piter, wraz z którym poszliśmy do jego samochodu po jedzenie. Część jedzenia spakowaliśmy do plecaków, a część w siatach zanieśliśmy do hali. Gdy pojawiała się reszta załogi rozdzielaliśmy jedzenie pomiędzy wszystkich. Przyszedł też Lechu, aby nas odprawić. W końcu udaliśmy się na peron.

Z początku nie mieliśmy miejsc w pociągu dla wszystkich, więc niektórzy (włącznie ze mną) musieli stać lub siedzieć na plecaku. Na jednej ze stacji do naszego pociągu został podłączony wagon, do którego część z nas od razu się wbiła. Mieliśmy wtedy prawie cały przedział dla siebie i zajęliśmy go w składzie: Gierbo, Czop, Morda, Strzelec, Lucky i ja; po jakimś czasie doszedł do nas Marek. W czasie jazdy na stację Łapy graliśmy w różne gry typu "Mojego Księżyca" i "Zbrodni", dzieki czemu czas nie dłużył nam się tak bardzo. W Łapach wysiedliśmy i poszliśmy na ulicę (jak się później dowiedzieliśmy  Piękną), gdzie miały nas odebrać minibusy firmy Kaylon. Po drodze na miejsce spotkania Paweł zaliczył głową latarnię, tak na dobrą wróżbę. Wpakowaliśmy się do minibusów i przez całą drogę słuchaliśmy świetnego komentatora opowiadającego o meczu Polski z Niemcami, który odbył się na zielonym kwadratowym prostokącie w Niemczech nazywanym czasem przez niektórych boiskiem! Po dojechaniu do Lipska wyjęliśmy wszystko z minibusów i zdjęliśmy kajaki z przyczepy. Szybko rozstawiliśmy namioty na polu biwakowym i umówiliśmy się kto gdzie śpi, a potem rozpaliliśmy ognisko. Gdy skończył się mecz prawie wszyscy dostali sms-y od rodziców z jego wynikiem. Niestety, było 1:0 dla Niemców... Trochę przygnębieni usiedliśmy do kolacji. Potem jeszcze chwilkę pogadaliśmy i poszliśmy spać.

Pierwszy dzień spływania

Rano po zjedzeniu śniadania zaczęliśmy się przepakowywać z plecaków do kajaków. Rozdzieliliśmy się na następujące składy:
- Levy z Markiem
- Piter z Artkiem
- Pawcio z Morycem
- Kurek ze Strzelcem
- Gierbo z Luckym
- Maślak z Kubą Lewandowskim
- Lenart z Trochą
- Ja z Czopem

Zaczęliśmy po kolei wodować kajaki i odpływać... Ja z Czopem zupełnie sobie nie radziliśmy, ponieważ był to mój pierwszy spływ... Kiedy Piter zauważył, że mamy problemy zatrzymał tych z przodu i w najbliższym dogodnym do tego miejscu zmienił nas ze Strzelcem i Kurkiem (tzn. ja płynąłem dalej z Kurkiem, a Czop ze Strzałą). Wtedy było już o wiele łatwiej.

Po przepłynięciu połowy zaplanowanej na ten dzień trasy (15 km) mieliśmy postój z małym posiłkiem. Paru z nas poszło do sklepu, który miał być kilometr od postoju, ale tak naprawdę był oddalony o 3-4 km. Czekaliśmy na nich około 1,5 godziny; w tym czasie zjedliśmy parę kanapek. Gdy nasi kwatermistrzowie wrócili także zjedli swoje racje. Mogliśmy płynąć dalej.

Kurek już nie chciał płynąć ze mną (ciekawe dlaczego), więc znów płynąłem z Czopem. Gdy jednak Pawcio zauważył jak i tym razem sobie nie radzimy, podpłynął z nami aż do najbliższego miejsca dogodnego do zmiany... i dalej płynąłem z nim, a Czop z Morycem. Wkrótce okazało się, że Czop to za trudny przeciwnik, o przepraszam, partner, nawet dla Moryca, więc Paweł ponownie wkroczył do akcji. Dalej płynął z Czopem, a Moryc ze mną . Potem było mi coraz ciężej... Nie miałem już siły w rękach, gdy nagle zobaczyliśmy Maślaka, Kubę, Trochę i Lenarta. Powiedzieli, że Trocha i Lenart się przewrócili. Kawałeczek za zakrętem czekał na nich Piter. Zrobiliśmy sobie postój na napicie się czegoś i pogadanie z Piterem.

Po jakimś czasie znowu popłynęliśmy. Gdy dogoniliśmy kata(srata)marana Mordy i Gierba, podłączyliśmy się do nich i takim to prostym i oszczędnym sposobem mogłem chwilę odpocząć. Gdy nam się już nie chciało tak płynąć rozdzieliliśmy się i płynęliśmy każdy sam. Ja z Morycem zostaliśmy na samym końcu, bo już nie dawałem rady. W końcu zobaczyliśmy upragniony most. Za mostem (za jakieś 300 m) było nasze pole namiotowe. Uff... Co to była za radość w końcu móc przestać wiosłować i przejść się po brzegu. Po wciągnięciu kajaka poszliśmy pogadać z resztą, po czym przenieśliśmy się na miejsce ogniskowe, gdzie podgrzaliśmy sobie bigos ze słoików. Rozłożyliśmy namioty i dziesięciu z nas zdecydowało się na "Banię". "Bania" to sauna znajdująca się na naszym polu namiotowym. Niezłe przeżycie... Nigdy nie byłem w saunie i nie wiedziałem jak to jest, ale teraz już wiem i gorąco polecam. Wszystkie mięśnie przestawały boleć i w ogóle super. Po "Bani" poszliśmy spać.

Drugi dzień spływania

Rano wstaliśmy (chyba) około 7:00, ale nie wiem dokładnie, bo zegarka nie miałem. Spakowaliśmy się do kajaków i bez śniadania wypłynęliśmy do sklepu. Tym razem szło mi z Czopem nawet nieźle. Dopłynęliśmy tam jako drudzy. Gdy byliśmy na miejscu część z nas poszła do sklepu, a druga część zaczęła robić kanapki. Po jakimś czasie patrzenia na nasze kanapki doszliśmy do wniosku, że i tak jest ich za mało dla tych, którzy są w sklepie, więc zjedliśmy swoje racje. Gdy wróciła reszta, zrobiła sobie kanapki z kupionych produktów. W końcu wszyscy wyszli na swoje. Wkrótce popłynęliśmy dalej.

Ja płynąłem z Mordą. Po półgodzinie był pierwszy postój na rozwidleniu. Trwał około 15 minut. Potem płynęliśmy bez ustanku około 8 km, po których część z nas znów zrobiła sobie postój. Następnie płynęliśmy już bez przerw do miejsca obiadowego przy moście w pewnej małej mieścinie. Na obiad były kiełbaski i chleb. Po nim Piotrek postanowił skrócić trasę o około 30 km. Tak więc mieliśmy tego dnia jeszcze tylko 5 km do przepłynięcia. Po chwili odpoczynku znowu wypłynęliśmy. Siedziałem w jednym kajaku z Artkiem. Było bardzo fajnie. Niezbyt szybkim tempem dotarliśmy do śluzy, w której okolicach miał być nocleg. Tuż za nami byli Piter i Morda. Wciągnęliśmy nasz kajak na brzeg i czekaliśmy na resztę. Piter uzgodnił parę rzeczy z właścicielem terenu i zaczęliśmy rozbijać namioty. Po ich rozbiciu poszliśmy do sklepu. Gdy już się zaopatrzyliśmy w potrzebne nam rzeczy wróciliśmy zjeść kolację, po której graliśmy w sobie w różne "gry i pląsy". W końcu poszliśmy spać.

Trzeci dzień spływania

Rano wstaliśmy dość wcześnie (oczywiście nie wiem o której) i zaczęliśmy płynąć. Tym razem płynąłem z Markiem. Było spoko, jako pierwsi przepłynęliśmy pierwszą połowę trasy i mieliśmy dłuższy postój. Potem trzy kajaki popłynęły dalej nie czekając na resztę. My (czyli ta reszta) poszliśmy do sklepu i około 45 minut później również wyruszyliśmy na trasę. Płynąłem z Pawciem. Szło nam dobrze i razem w zbitej kupie wraz z "resztą" płynęliśmy w stronę umówionego miejsca na posiłek. Około 12:00, gdy tam dopłynęliśmy, nie znaleźliśmy jednak tych trzech kajaków. Po krótkiej rozmowie telefonicznej dowiedzieliśmy się, że popłynęli dalej nie czekając na nas.

Zaczęliśmy szukać miejsca na posiłek. Nie mieliśmy za dużo sił, a jedzenie bardzo by nam się przydało. Słońce paliło nam twarze i karki. Stworzyliśmy sobie wielkiego pięciokajakowego "Katasramatana", którym przez około 20 minut powoli dryfowaliśmy. Po pewnym czasie zdesperowani zaczęliśmy się rozdzielać i popłynęliśmy samodzielnie szukać miejsca na postój. Po około 10 minutach znaleźliśmy wyniszczony pomost i małe miejsce rybackie. Zadokowaliśmy kajaki i zjedliśmy pyszny obiad w postaci kanapek z "Nutellą". Po posiłku płynęliśmy dalej.

Tym razem płynąłem z Piterem. Po jakimś czasie dopłynęliśmy do końca przewidzianej na ten dzień trasy, gdzie czekali na nas pozostali kajakowicze. Poszliśmy do sklepu, wykąpaliśmy się, pograliśmy w siatkówkę i odpoczęliśmy. Marek powiedział, że kawałek dalej jest miejsce bez ludzi i że powinniśmy tam popłynąć, bo tutaj jest za dużo towarzystwa. Wszyscy się na ten pomysł zgodzili i około godziny 16-17 ruszyliśmy dalej. Po 10 minutach byliśmy na miejscu. Wnieśliśmy kajaki na górę, rozłożyliśmy namioty i część się położyła, część popłynęła do sklepu, a część poszła po chrust. Po godzinie przyszli nasi ludzie z chrustem. Poranieni i wykończeni padli na karimaty. Morda ułożył ognisko i zrobiliśmy fasolkę. Po zjedzeniu poszliśmy spać.

Dzień powrotu

Rano po zjedzeniu śniadania spakowaliśmy wszystko i wypłynęliśmy na ostatnią 8-śmiokilometrową trasę. Płynąłem z Mordą. Po 15 minutach zaczął padać deszcz, pierwszy raz od początku spływu. W ogromnej ulewie płynęliśmy nie widząc dalej niż na pięć metrów. Nie wiem ile to trwało, ale był to morderczy odcinek. W końcu jednak dopłynęliśmy do celu. Przebraliśmy się, spakowaliśmy do końca to, co mieliśmy ze sobą, umyliśmy kajaki i czekaliśmy na mini-busy. Gdy przyjechały szybko się wpakowaliśmy i pojechaliśmy do Łap, gdzie na ulicy Pięknej zjedliśmy niezbyt dobrą pizzę i wsiedliśmy do pociągu do Warszawy

wyw. Kajetan Kapuściński