30 czerwca - 12 lipca 2007 r.

Poniższy tekst to notatki z naszej podróży, w większości pisane na bieżąco, potem tylko lekko przeredagowane.
Niemal wszystko, co przeczytacie, wydarzyło się naprawdę.

Sobota, 30 czerwca

Zbiórka na dworcu W-wa Zach. PKP, pociąg do Przemyśla o 21:15 (oczywiście zatrzymał się tak, że wagony z przedziałami drugiej klasy (na którą mieliśmy bilety) stały daleko poza peronem).
W pociągu: lekkie fazy, dowcipy o słonecznikach etc., spanie.

Niedziela, 1 lipca

4:26 - wysiadamy na stacji Łańcut, godzina czekania na pośpiech do Przemyśla wypełniona jedzeniem, przepakowywaniem się (Karol stwierdza, że może jednak schowa wszystkie prochy z apteczki głębiej do plecaka) i snuciem planów/ wyjść awaryjnych na dalszą podróż.

ca. 7:00 - jesteśmy w Przemyślu, wsiadamy do busa do granicy (oczywiście razem z jakąś wycieczką, której rowery zajmują jeszcze więcej miejsca i są jeszcze bardziej nieporęczne niż nasze wielkie plecaki).
Medyka - tu da się zrozumieć na czym polega praca "mrówek"; przejście przez granicę poszło nawet sprawnie (tylko Kurek nie dostał "imigracyjnej kartki" do wypełnienia i jakaś celniczka się go później czepiała, ale towarzyszący jej żołnierz machnął ręką, kazał nam wziąć nasze plecaki i spadać).

Po drugiej stronie szok:

  1. bo tak szybko poszło i nie sprawdziły się straszne opowieści o staniu 5h na granicy,
  2. bo wszystko jest napisane zupełnie innym alfabetem i ma się wrażenie jakby się było na innej planecie,
  3. bo ludzie (chociażby pani w kantorze-informacji) są przemili i bardzo pomocni.

Podróż do Lwowa, już po tamtej stronie granicy.

Wsiadamy w busa do Lwowa. Oprócz jednej pani, której coś nie pasuje w naszych plecakach i zajmowanym przez nie miejscy (zatarasowały całe przejście) wszyscy są bardzo mili - kierowca inkasuje od nas mniej kasy niż zapowiedział, pani obok mnie długo ze mną rozmawia, a potem prosi o przeczytanie jej co jest (po polsku) napisane na komplecie garnków, który kupiła (potem pomaga nam się zorientować, gdzie wysiąść, a my pomagamy wyładować jej manatki). Ogólnie podróż mija w atmosferze radosnego podniecenia i oczekiwania na wielką przygodę.

Kupujemy bilety na bus do Kałusza (bo z tego co się zorientowaliśmy pierwszy pociąg w tamtym kierunku jest o 21:14, a poza tym pani z informacji kolejowej była niemiła). 

 

Spacer po Lwowie.

 

Niestety nie było czasu, żeby odwiedzić Mickiewicza, więc stwierdziliśmy, że lepiej sobie siądziemy pod sklepem. Ostatnie zakupy.

Lwów (w którym już niektórzy z nas byli i to nie raz) w sumie nas przygnębia - sprawia na nas wrażenie biednego i zapuszczonego miasta; może dlatego, że tym razem jesteśmy w jego mniej turystycznych rejonach.
Lekko spóźnieni idziemy na mszą (prawosławną). Ludzie co chwila wchodzą (żegnając się), a inni wychodzą (również żegnając się). Sprawia to przedziwne wrażenie, ale równowaga dynamiczna jest jest zachowana - ludzi w kościele jest ciągle tyle samo. W końcu i my decydujemy się wyjść (chociaż Karol stwierdził, że rozumie kazanie (jakby ktoś był ciekawy: było o wszystkim i o niczym), bo czas nas goni. W międzyczasie Winiar wywiesza na plecaku polską chorągiewkę. Idziemy do sklepu kupić wodę; na wycieczkę pod pomnik Adasia mamy już za mało czasu. Wracamy na dworzec (po drodze wykupujemy jeszcze zapas pocztówek z jednego sklepu i kiosku na dworcu). Wreszcie wbijamy się do busa, ludzie są bardzo mili i pomagają nam ułożyć plecaki, które tarasują cały tył busa. Kierowca coś do nas mówi, ale nic nie rozumiemy, więc mówimy tylko, że "musimy jechać do Kałusza" no i wreszcie ruszamy.

Busa na trasie Lwów - Kałusz: 3 godziny jazdy, trzęsie niemiłosiernie, plecaki na kolanach, gorąco, boli mnie brzuch. 

Lwów - Kałusz [3h]. No comment.

 W Kałuszu okazuje się, że ostatni bus do Osmołody odjechał pół godziny temu, więc bierzemy taksówkę. Podróż (ca. 1,5 godziny) mija w sumie przyjemnie, kierowca tylko raz pyta się miejscowych "którędy do Osmołody". Z pewnością jest dużo lepiej niż w busie do Kałusza, mimo że droga jest bardzo wyboista, wąska i zapewne mało kto pamięta czasy, kiedy asfalt nie był tu dziurawy (bardzo!, a może raczej - kiedy jeszcze był tu asfalt). W mijanych wioskach ludzie siedzą w małych grupkach i rozmawiają, znaczna część żeńskiej populacji w mini.

Spostrzeżenie Winiara: rzeczywiście ładne dziewczyny.

Klimaty trochę jak z filmu "Czarny kot, biały kot". Gdy wysiadamy w Osmołodzie czujemy się jak na końcu świata. Żegnamy się z taksówkarzem i po dłuższym namyśle, rozmowie z miejscowymi, kilkukrotnej zmianie planów decydujemy się (za niewielką opłatą) na nocleg w namiocie rozbitym na przydomowym polu/ ogródku. 

A tu już w Osmołodzie, jak na razie jeszcze się nie zgubiliśmy.

Kolacja: kanapki z drogi i kotlety (pozdrowienia dla siostry Karola) z ogniska.

Po kolacji rozdzielamy jeszcze raz żarcie i wspólny sprzęt (kociołek, namiot, apteczka, etc.). Wychodzi 9 kg na głowę + 3 l wody + rzeczy osobiste (ubrania, śpiwór, etc.). Trochę dużo.

 

Osmołoda, już w górach. Te szare plamy przy szczycie to rumowiska sklane.

 

Kociołek, jeszcze widać resztki jego nowości.

Wieczorem przychodzi do nas synek gospodarzy, Saszka. Trochę z nami rozmawia - mówi, że "mam oczy jak Wołodia". Niestety zaraz potem przychodzi po niego tata i zabiera go już do domu.

Poniedziałek, 3 lipca 

 

Poranne zbieranie się.

 

Kaszka Bobovita zrobiona na mleku w proszku - odziedziczylismy je po synku chrzestnego Karola, który stanowczo odmówił dalszego jedzenia kaszek. Nie dziwimy mu się - jedliśmy je z rodzynkami, jabłkami suszonymi, sucharami, cukrem, ale i tak były raczej straszne.

Spostrzeżenie: w winiarowym namiocie bardzo ciepło i nawet sporo miejsca.

Pogoda ładna, wręcz za ciepło.

Śniadanie: kaszka bananowa (zrobiona na mleku w proszku) z rodzynkami, pieczywo graham Wasy, herbata.

Spostrzeżenie: od połowy porcji kaszka dużo trudniej wchodzi.

 

Myjemy się i zmywamy - żeby nie było, że jesteśmy brudasy.

 

A to chyba jedyne wspólne zdjęcie z całego wyjazdu (zrobione samowyzwalaczem).

Pakowanie, mycie; przychodzi gospodarz (Viktor; okazuje się, że jest z tutejszej awaryjno-riatuwalnej słuzby słyżby) i chwilę z nami rozmawia o naszych planach. Zapisuje nasze dane, prosi o wysłanie smsa z Jasinji, jak tam dojdziemy, wskazuje nam drogę i mówi żeby iść "czerwonym markowaniem". I to jest dla nas spore zaskoczenie - w niektórych miejscach są znakowane szlaki (w polski sposób), których się zupełnie nie spodziewaliśmy. 

 

Na prawo most, ...

 

... na lewo most...

 

Ukraiński kowboj.

 

Mały postój podczas podejścia.

Trasa: Osmołoda - Sofora (1239) - przez Mutachów na Wysoką (1805) - Ihrowiec (1807) - przeł. Borewka

Śliczne widoki - góry niesamowite, bardzo rozległe, kosówka, rumowiska skalne pod szczytami. Stosunkowo dziko, zwalone drzewa, jakoś inaczej niż w polskich górach. Chociaż - niestety - są też śmieci (pewnie drwale).

Bardzo gorąco, rzeczywiście duże przewyższenia - w sumie wspięliśmy się w pionie jakieś 1200 metrów. 

 

Szałasik (zamknięty na 4 spusty).

 

A tu jakaś górka - zielone to kosodrzewina, szare rumowiska.

 

I kolejny widoczek.

 

Kolejno: Wysoka (1805), Ihrowiec (1807), Sywula (1836), czyli nasza trasa.

Kurek na podszczytowym rumowisku.

Za Wysoką zaskoczenie - w oddali widzimy 3 ludzi. Jesteśmy trochei zaskoczenie, trochę zmartwieni, myśleliśmy, ze raczej nie będziemy mieć towarzystwa. A gdy dochodzimy do miejsca, które jest zaznaczone na mapie jako pole biwakowe - źródełko w pobliżu i miejsce na ognisko, przecieramy oczy ze zdumienia. Wkoło rozbite jest pełno namiotów. Jak się później okazało trafiliśmy na jakąś ekspedycję przyrodników i geologów z Czech.
Obiad: mokra kasza gryczana z sosem pomidorowym i krakowską, do tego herbata.

Wieczór - w normie. 

 

Postój.

 

Postój 2.

I z powrotem w drodze (podejście na Ihrowiec).

 

Okopy z I wojny światowej, w tle Sywula.

 

I Sywula w sosie własnym, najwyższy szczyt Gorganów.

Wtorek, 3 lipca 

 

Motylek! xD

 

Zapewne Łopuszna, daleko w tle wystaje czubek Sywuli. I nawet widać ścieżkę, którą szliśmy.

Śniadanie: kaszka bananowa, herbata. Zwijanie namiotu i tym podobne czynności zajmują nam zdecydowanie za dużo czasu - musimy się szybciej zbierać. Ponadto potem jeszcze długo zastanawiamy się, czy nie pójść na początku sprytnym skrótem, ale decydujemy się tego nie robić, bo nie widać ścieżki, która jakoby miałaby prowadzić szybciej do góry. Ruszamy i wkrótce stajemy się częścią kawalkady Czechów i nie tylko - wszyscy podążają w stronę Sywuli (najwyższego szczytu Gorganów).

Zaczyna kropić. 

 

Postój z lotu ptaka (Karol prawie skręcił karka wdrapując sie na gigantyczny okaz kosówki).

 

A tu widoczek do tyłu (za tymi dwoma garbami spaliśmy).

 

Druty kolczaste z I WŚ.

 

Oraz jakies okopy (razem z Czechem, który akurat wlazł w zdjęcie).

 

Sywula (coraz bliżej).

 

I podejście pod nią (stromo czy nie?).

Trasa: Borewka - Łopuszna - Sywula (1836) - Mała Sywula - ruiny schroniska.

Pod Sywulą resztki okopów z I WŚ, kawałki zardzewiałych drutów kolczastych. 

 

Kurek na jakimś szczycie.

 

A tu wszyscy już na Małej Sywuli, właściwy wierzchołek juz za nami (widoczny w tyle). A ten słup to nie mamy pojęcia dlaczego tam stał.

Jak cykaliśmy to doliczyliśmy się ponad 11 planów, na zdjeciu chyba nie wszystkie widać.

 

Karol i...

 

... Konrad: "Po moim zaroście będziemy mogli poznawać, który to dzień naszej wyprawy..."

Biwak decydujemy się założyć nieco poniżej Małej Sywuli, tuż obok ruin starego schroniska. Czesi i reszta dochodzą tuż po nas i rozbijają się trochę niżej. Przelotny deszczy trochę nas straszy, namiot przedziera się troszkę w miejscy mocowania masztów do tropiku, ale jest to zupełnie nieszkodliwe i nie umniejsza jego funkcjonalności.
Obiad: kasza z sosem myśliwskim i krakowską; Kurek dosypuje sporo pieprzu cayenne i całość jest piekielnie ostra, ale dobra. 

 

Ciężarna jaszczurkla w ruinach schroniska.

 

Wesołe chmurki.

 

Konrad z naszym wspaniałym namiotem.

 

Kurek gotuje chili con carne (krakowska) i con kasza.

Późnym popołudniem odwiedza nas stadko półdzikich koni, które nie czują się zupełnie skrępowane nasza obecnością. 

 

Konie: jedzą trawę, ...

 

... obwąchują się, ...

 

... nie przujmują się Karolem, ...

 

... ani Konradem, ...

 

... ani namiotem, ...

 

... ani nawet Konradem z Czechami (ale źrebak się zaciekawił Czechami - pewnie nigdy takich nie widział), ...

 

... ogniskiem już w zupełności (ten ogier, co go nie widać, bo stoi w dymie, chyba nawet chciał się blizej z nim zaprzyjaźnić).

 

A mówiłem już, że się nie przejmują namiotem (z którego nota bene wszyscy zwiali)?

 Środa, 4 lipca, The Independence Day (USA)

Ponieważ od rana pada deszcze decydujemy się przeznaczyć ten dzień na odpoczynek i nie ruszamy się z miejsca. W tzw. międzyczasie Czesi zwijają się i zostajemy sami. 

 

1. Wsypujemy makaron do wrzącej wody.

 

2. Krzątamy się wokół kociołka.

Winiar uczy się cyrylicy, piszemy kartki. W porze obiadu lekko się przejaśnia i na trochę przestaje padać.

Obiad: makaron z sosem pomidorowym i salami.

Pod wieczór odwiedzają nas znowu konie. Przy kolacji lekkie spięcie, bo Winar z Kurkiem zjedli kabanosy, które miały być przeznaczone na coś innego. Rezygnujemy z ciepłej kolacji (dzięki której pozbylibyśmy się paru dodatkowych kilo z naszych plecaków) i jemy suchary z pozostałymi kabanosami.

Błąd strategiczny: podczas nie najgorszej pogody nie odnaleźliśmy linii starej granicy i miejsca rozejścia się dróg.

 

3. Próbujemy czy makaron jets już al dente (albo: podżeramy sobie trochę).

 

3. Kroimy salami na mniejsze kawałki, podsmażamy. 4. Rozrabiamy sos wg instrukcji na opakowaniu i podgrzewamy z salami; dodajemy do makaronu. Voila!

W nocy straszliwa burza, leje jak z cebra, walą pioruny. Mówiąc bardzo oględnie jest nam raczej mniej niż bardziej raźno i wesoło; na szczęście namiot wszystko świetnie znosi. Winiar (klasa mat-geo) opowiada nam o piorunach i chmurach burzowych, Karol o swojej mamie, która przeżyła burze na Granatach - mamy nadzieję, ze odziedziczył po niej właściwe geny. Potem ja z Kurkiem i Konradem wspominamy sztorm na plaży w Łebie, gadamy też wszyscy o eksperymencie Franklina i innych sprawach. Mamy wrażenie, że coś albo ktoś łazi wokół namiotu, ale to pewnie wiatr, a poza tym nikt nie kwapi się, żeby to sprawdzić. Grzmoty słychać często, co chwila gdzieś obok błyska, ale wreszcie udaje nam się zasnąć.

Czwartek, 5 lipca

Burza minęła, jednak dalej brzydka pogoda i pada; rozleniwieni postanawiamy nadal pozostać w tym samym miejscu. Na śniadanie kaszka zrobiona na palniku. Byczymy się, gramy w makao.

Nagle zauważamy obok namiotu dużego psa pasterskiego, jednak wkrótce słyszymy też głosy, więc się uspokajamy. To jacyś Ukraińcy i chyba czegoś od nas chcą. Karol wychodzi i okazuje się, że chcieliby nam sprzedać mleko i ser. Koniec końców jednak grzecznie za nie dziękujemy (błąd!) - mamy sporo własnego żarcia, Karol wraca do namiotu. Pasterze (4 + 2 psy) są zdaje się trochę wkurzeni, jeden krzyczy "spasiba Poliaki!", krążą wokół namiotu. Do przedsionka wsuwa się ręka(najpierw zdawało nam się, ze to pies) i wyciąga z niego puste opakowanie po daktylach. Później Kurek mówi, że początkowo wydawało mu się, że chcą wejść do środka, ale nie wiedzą jak. Trochę podświadomie wyciągamy na wierzch noże i zakładamy buty, jednak sytuacja jest raczej beznadziejna - Winiar rzuca, że "Polacy zawsze walczą już tylko o honor". Jakiś ruchy wokół namiotu, coś szeleści w przedsionku, słychać oddalające się kroki. Wychodzimy, okazuje się że gwizdnęli nam palnik i prawie puste (zostały w nim 3 kawałki) opakowanie po kandyzowanych papajach, poza tym wyciągnęli dwa śledzie.

Na razie spokój, ale humory mamy nie najlepsze, stwierdzamy, że mamy już dość i w deszczu zwijamy obozowisko. Po dłuższym błądzeniu po podmokłej łące i lesie oraz zastanawianiu się decydujemy się - mimo deszczu - iść po dawnej granicy polsko - czechosłowackiej ku Przełęcz Legionów (i mimo braku palnika, który akurat teraz bardzo by się przydał). Wreszcie (po jakiejś godzinie) odnajdujemy stare słupki graniczne, wzdłuż których wiedzie ścieżka. Przedzieramy się przez mokre zarośla kosówki, grzęźniemy w błocie po kolana, deszcz nadal pada. W pewnym momencie orientujemy się, że urwisko Piekło mijamy ze złej strony i musieliśmy zboczyć za bardzo na lewo. Stoimy przez chwilą na hali, zastanawiając się co dalej i wtedy zaważamy ludzi, idących ku nam. Okazuje się, że to 3 z naszych "znajomych" pasterzy (z dwoma psami). Ale "poker face" (zarówno my, jak i oni), pytamy się o drogę do Rafajłowej. Trochę napięta rozmowa, pies warczy, jeden młody patrzy na nas bykiem, Konrad trzyma rękę na kieszeni z finką. Ale obywa się bez żadnych incydentów. Jednak decydujemy się schodzić do Rafajłowej - trochę na czuja, trochę wg ich wskazówek. 

Konrad rozwiesza naszą "palatkę", żeby trochę przeschła.

 Bojaryn mijamy z prawej przyjemnym trawersem, humory lepsze, nawet padać przestało, myśl o normalnym noclegu podnosi morale. Dochodzimy do polanki - zapewne tej przed Gaworem, ale nie jesteśmy pewni. Do Rafajłowej raczej w prawo, ale wybieramy ścieżkę w lewo, bo jest wyraźniejsza. A poza tym też schodzi w dół, najwyżej wylądujemy w Maksimcu.

Sporo niżej spotykamy dwie miejscowe (poszły na grzyby: jedna w klapkach, druga w gumofilcach - rispekt, my na wibramie ledwo dawaliśmy radę), które potwierdzają, że idziemy w kierunku Maksimca, a nie Rafajłowej. Bardzo miłe dziewczyny, ale mamy trochę kłopotów z dogadaniem się. Nie przeszkadza nam to jednak w dłuższej, radosnej konwersacji. Z rozmowy wynika, że o nocleg ("spaty") będziemy się musieli po prostu zapytać w jakiejś chałupie, żadnego schroniska etc. nie ma.
Jeszcze kawałek zejścia, pokonujemy w bród (i tak mamy całkiem przemoczone buty) spory potok (miejscowy w kaloszach przeszedł po mokrym i obślizgłym balu, ale my wolimy nie ryzykować) i jesteśmy przy pierwszych zabudowaniach. 

 

Na ganku.

 

A tam pada. :)

 

Suszące sie buty i mapy.

 

Jedna ze ścian kuchnio-przedpokóju.

Nie bardzo długa rozmowa z napotkanymi ludźmi i lądujemy we wspaniałym drewnianym domku. Rzeczy rozwieszamy na garnku do suszenia. Reszta wieczoru upływa nam głównie na przemiłych rozmowach we wspaniałej atmosferze. Gadamy głównie z Olą, dwudziestodwuletnią córką gospodarzy (młodsza Aleksandra zaprowadziła nas na prośbę matki do domu, a potem poszła jeszcze jej w jakichś sprawach pomóc; starsza Maria wyszła już za mąż i wyjechała) - opowiada nam, ze latem wchodzi pod Sywulę, zbiera 20 kg jagód (grabkami) i wraca tego samego dnia. A potem wyciąga piłę łańcuchową Stihla (lekka konsterna) i mówi, że ścina także drewno. Cóż - zuch dziewczyna. Poza tym rozmawiamy o wielu innych sprawach, ale nie sposób tego wszystkiego przytoczyć, tak jak nie sposób oddać atmosferę i klimat tego wieczoru.

Kolacja: świeży chleb z prawdziwym masłem, ryż ze skwarkami i sosem, domowe kluseczki, mizeria (prawdziwa śmietana), pomidory, mleko (słodkie i tłuste), herbata (zaparzona z naszych torebek, bo akurat sie skończyła).
Noc spędzamy w normalnych łóżkach. 

 

Pokój w którym spaliśmy.

 

I tu też, tyle że inna ściana.

Piątek, 6 lipca

Śniadanie: chleb z masłem, herbata.

Jeszcze trochę rozmów, bierzemy adres, żeby wysłać pocztówkę z Polski, dostajemy świeżego mleka do butelek; podziękowania, drobna zapłata i ruszamy w drogę.

 

 

Domek (w oknie widać nawet jakiegoś tubylca).

 

Dwa domki i płotek.

Domek i daszki na siano.

W centrum Maksimca spotykamy dwóch drwali, którzy trochę z nami gadają (m.in. o tarczy antyrakietowej i pogodzie (jutro ma być jeszcze troszkę przelotnego deszczu, potem juz normalnie)). Chcą nawet od nas odkupić naszą laminowaną mapę, ale mówimy im, że mamy tylko jedną i ewentualnie moglibyśmy im nawet przesłać z Polski, ale jest ona niedokładna. 

 

Kapliczka.

 

Pomnik w Rafajłowej: "Pamięci 40 poległych legjonistów, 1914-1915. Cześć bohaterom!"

Ukraiński wóz terenowy (służa do zwózki siana i drewna, a także jako buso-taksówki (patrz niżej, 9 VII)).

Bus do Rafajłowej, kupujemy ciastka (taki kaprys) i ruszamy w górę Drogą Legionów - dł. 7 km, łączyła dolinę Płajską z doliną Rafajłowca. W październiku 1914 roku saperzy II Brygady Legionów pod kier. ppor. Słuszkiewicza i inż. Wimmera przebudowali niewyraźny płaj na drogę jezdną. Oprócz "pionierów" z 2 pułku piechoty pomagało ok. 1000 robotników. Zbudowano ok. 14 mostów o łącznej długości 227 m, a na całą drogę (wykładaną dylami) zużyto ok. 3600 metrów sześciennych.
Główne siły Legionów przemaszerowały tędy 22 u 23 X 1914 r. Droga umożliwiła stałe zaopatrywanie frontu pod Rafajłową z odległej ok. 70 km stacji kolejowej Taraczkoez (Tereszewa).

Przelotne deszcze, parno i duszno. Droga strasznie rozjeżdżona przez drwali, mnóstwo pościnanych drzew. 

 

Krowy (ale nie te z przełęczy).

 

Przeprawa przez potok.

Na przełęczy stado krów, rozbijamy się jak najdalej od nich. Konrad narzeka na ból w nodze w okolicach więzadła krzyżowego - smarujemy go Altacetem i Traumelem. Robię z Karolem obiad - kasza gryczana z sosem grzybowym i kabanosami.
Przychodzi do nas pasterz z przełęczy - starszy, podobny do Rumcajsa, w takim śmiesznym kapelutku i pyta się, czy nie chcielibyśmy trochę mleka i sera. Poniekąd nauczeni doświadczeniem, poniekąd z chęci na wyroby mleczne nie odmawiamy. Starownika od papy Rumcajsa na naszych oczach doi krowy, młody chłopak skacze do szałasu po ser, a papa Rumcajs odgania byczki, opowiada nam o Polakach, którym się popsuł namiot jak tu spali, o tym jak w zeszłym roku na bodajże świętego Iwana spadło tu 30 centymetrów śniegu, pyta się, czy jesteśmy braćmi i mówi, że w radio zapowiadali dobrą pogodę. Wieczorkiem kakao - mleko co prawda przegotowaliśmy, ale i tak żołądek Karol nie wytrzymał (a może to przez sos grzybowy) i natychmiast zwraca on pół litra tego płynu.

Sobota, 07.07.07

Ciekawostka (dane z "Faktów" przekazane przez Winiara): w świętej Annie śluby co pół godziny od 6:00 do 24:00.

W nocy Karol ca. 4 razy wychodził z namiotu i czterokrotnie mył potem zęby. Rano także Konrad narzeka na ból brzucha. Zostają więc we dwójkę w namiocie-lazarecie, ja z Kurkiem robię herbatę i dla nas dwóch owsiankę, poza tym sucharki dla wszystkich. Z przymusu dzień techniczny - krzątamy się przy ognisku, suszymy i wietrzymy rzeczy, piszemy kartki. Karol z Konradem leżą w namiocie i zdychają. Winiar prosi mnie, żebym mu przeczytał z odwrotu WIGówki o Legionach - już nie wiem czy majaczy czy nie, ale spełniam prośbę. 

 

"Czterowiersz ten wypisał bagnetem na drewnianym krzyży uczestnik boju leg. szereg. Adam Szania. [...]"

 

Młodzieży Polska! Patrz na ten krzyż!
Legjony Polskie dźwignęły go wzwyż!
Przechodząc góry, lasy i wały,
Dla Ciebie Polsko. I dla Twej chwały.

Krzyż w całej swojej okazałości.

Na szczęście popołudniu chłopaki czują się już lepiej, wybieramy się na spacerek pod krzyż - postawiony przez legionistów, na którym wyryty jest czterowiersz (patrz podpis pod zdjęciem), ułożony przez legionistę Adama Szanię, rzeźnika z zawodu. Pogoda całkiem OK, dużo chmur i tylko bardzo małe przelotne opady.

Spostrzeżenie (kulinarne): ser od papy Rumcajsa po podgrzaniu staje się twardy jak podeszwa trampka, a po dodaniu cynamonu, cukru i rodzynek piekielnie słodki i zupełnie niezjadliwy.

Niedziela, 8 lipca

Pogoda bardzo ładna, na śniadanie kaszka malinowa (za rzadka). Chłopaki czują się już dobrze, ruszamy w stronę Jasinji po dawnej granicy. Z odwiedzin cmentarza legionów, bo kilka dni już straciliśmy (pogoda, zabawa w szpital), a chcielibyśmy jeszcze odwiedzić Czarnohorę.

Plan minimum na dziś: dojść za Durnię, jak się da to dalej, chociaż Karol i Konrad mogą być trochę osłabieni.?
Trasa: Przełęcz Legionów - spotykamy jeszcze chłopca od papy Rumcajsa, który odgania psy pasterskie i wskazuje nam, że na Pantyr to "wsiadu!". 

Żmija we własnej osobie.

 

Konrad wdzięczy się do słupka granicznego.

 

Łał, jest zasięg!

Pantyr - 1225 m n.p.m. - na podejściu gubimy granicę i jakiś czas drapiemy się na czuja byle wyżej 

 

Wędrujemy przez las.

 

I tu też wędrujemy (jak prawdziwi wędrownicy).

Podejście pod Durnię - 1492 m n.p.m. (odkrycie Ameryki przez Kolumba) - powtarzamy z Winiarem stopnie wojskowe 

 

Bardzo artystyczne zdjęci pt.: "Wpłynąłem na suchego przestwór oceanu..."

 

Jedno z niewielu zdjęć zrobionych w marszu, na którym nie widać nikogo pleców.

Durnię (1709 m n.p.m.) mijamy troszkę bokiem, niżej pasą się konie, wkoło zielono, góry, ogólnie klimaty trochę jak na tej kowbojskiej reklamie Marlboro; jak dotąd czas niezły, idziemy dalej. 

 

 

Wszyscy mają mapę, mam i ja.

 

No, prawie wszyscy, bo Kurek poszedł w kimę.

Gropa - 1763 m n.p.m. (I rozbiór Polski) - Winiar dostaje od Karola Glucardiamid (działa pobudzająco na ośrodkowy układ nerwowy. Powoduje zwiększenie wrażliwości ośrodka oddechowego na dwutlenek węgla, podwyższa objętość oddechową i nasila częstość oddechów. Zwiększając częstość uderzeń serca, rzut minutowy serca i ciśnienie w tętnicach płucnych, podwyższa ciśnienie krwi zwłaszcza u osób z hipotensją. Glukoza zawarta w preparacie Glucardiamid służy jako źródło energii dla organizmu). 

 

To chyba szczyt Gropy, ...

 

Taaak!

Michał Strzelecki