Warszawa - Równe 14-16 grudnia 2007

W pamięci niektórych z nas tkwiło jeszcze wspomnienie wyprawy na Białoruś w 2005 roku. Dlatego, skoro nadarzyła się okazja, postanowiliśmy w tym roku wyruszyć na Ukrainę z podobnym zadaniem. Pierwszym problemem były koszty. Odmówiono nam możliwości zbierania darów w dwóch parafiach, paczki musieliśmy więc zorganizować na własny koszt. Do tego dochodziło dopłacenie za transport. Pomimo małego kryzysu związanego z wizją utraty ok. 100 zł, trzynaście osób podjęło decyzje, że jednak jedzie. Pełnoletni poszli oddać krew, aby móc do swoich paczek włożyć osiem czekolad.

Wyprawa Szesnastki zaczęła się w piątek o godz. 18:45 na Placu Narutowicza. Po krótkim sprawdzeniu czy wszystko jest w porządku udaliśmy się na miejsce zbiórki, czyli pod pomnik Pomordowanych na Wschodzie. Choć niektórzy zapomnieli rogatywek albo mundurowych butów (prezencja przede wszystkim), w końcu jednak wszyscy się stawili. Poczekaliśmy na nasz autokar. Przybył punktualnie. Siedziały w nim już osoby z innych miast, które wraz z nami podjęły się tej służby.

Około 20:00 odbył się apel, a po godzinie ruszyliśmy w kierunku granicy. Pierwsze kilka godzin przeznaczyliśmy na sen i poznanie się. 

 

 
     

W końcu dojechaliśmy na granicę. Po polskiej stronie obyło się bez problemów i wszystko sprawnie poszło. Kłopoty zaczęły się po stronie ukraińskiej. Celnicy kazali otworzyć luk bagażowy, a w nim zobaczyli w nim całą stertę białych kartonów (były to paczki z darami). Od razu zaczęło się przesłuchanie. Magda (koordynatorka naszego autokaru) z wielkim opanowaniem odpowiadała na pytania, mówiąc, że wieziemy żywność dla Polaków. Że mamy jej tylko 200 kg itp. Niestety, to nie pomogło; w końcu dziewczyny z Torunia, po długim dialogu z celnikami, porozumiały się jakoś z przedstawicielami władz ukraińskich i przekonały ich, że jedziemy z prezentami, że to taka polska tradycja itp. Właściwie to uratowała nas chyba znajomość ukraińskich gór przez dziewczyny, nie żebyśmy się tam mieli chronić, ale był to jakiś wspólny temat z Ukraińcami. No i dobrze się skończyło, bo już po ... około trzech godzinach postoju na granicy (a nie było kolejki) udało nam się znaleźć po drugiej stronie, u naszych braci Ukraińców. Po kilku dalszych godzinach byliśmy w Równym.

Zatrzymaliśmy się przy kościele na Sobornej (chyba tak się to pisze?), gdzie zostaliśmy przywitania z otwartymi rękami. Szybki desant z autokaru i już po chwili jedliśmy śniadanie. Chwilka odpoczynku i rozpoczęliśmy nasze zadanie: roznoszenie paczek. Podzieliliśmy się na dziesięć mieszanych patroli. Każdy patrol dostał przewodnika w osobie miejscowego harcerza bądź harcerski, listę adresów, pod które należało dotrzeć oraz oczywiście paczki. Razem ze mną w patrolu była Ola z Torunia, Michał z Inowrocławia, Dyzma i Daniel (Szesnastka oczywiście). Naszą przewodniczką była Wala, która bardzo nam pomogła. Tu chciałbym podziękować osobom, z którymi byłem w patrolu za współpracę i klimat jaki wytworzyliśmy. Oczywiście mieliśmy masę przygód, jak właściwie każdy patrol. Na początku pojechaliśmy trolejbusem wraz z inną ekipą. Od razu rzucała się w oczy uczynność i uprzejmość. W Polsce, gdy wsiada się do zatłoczonego autobusu z plecakiem, ludzie zaczynają krzyczeć i złorzeczyć, a co dopiero byłoby gdyby się wsiadło z kilkoma kartonami. Otóż na Ukrainie jest inaczej - ludzi sami zrobią miejsce i jeszcze zaproponują, że wezmą paczki na kolana (jeśli akurat maja siedzące miejsca). 

 

 
 

 

 

Po wyjściu z trolejbusu zaczęliśmy roznosić paczki. Chodziliśmy od domu do domu śpiewając kolędy, składając życzenia i dzieląc się opłatkiem. Uczucie, że mogliśmy pomóc naszym rodakom było czymś wielkim, ale większe znaczeni miało to, że pokazaliśmy im, że o nich pamiętamy. Ludzie witali nas z otwartymi rękami, dziękując, często ze łzami w oczach. Czuliśmy się wtedy dumni, że możemy tam z nimi być i, że robiąc tak nie wiele możemy im pomóc. Muszę tu jeszcze przypomnieć postacie naszych przewodników, potocznie ochrzczonych przez nas ”pointmanami”, ponieważ każdy na swój sposób był wyjątkowy. Naszą przewodniczką była około 12-13-letnia Wala, która z wielkim zaangażowaniem pełniła swoją rolę, ciągle nas poganiając i próbując organizować naszą pracę. Opowiedziała nam też masę ciekawych rzeczy. Na początku trudno było się porozumieć, ponieważ używała mieszaniny polskiego i ukraińskiego. Lecz pod koniec rozumieliśmy się z nią bardzo dobrze. Po całej akcji, w czasie wolnym, wzięła nas na krótki spacer po Równym.

Po rozniesieniu paczek przyszedł czas na obiad. Patrole powoli zaczęły się schodzić do domu parafialnego. Każdy powracający miał wiele do opowiedzenia i wszyscy zaczęli się wymieniać wrażeniami. W końcu został podany obiad. Czegoś tak pysznego dawno już nie jadłem. Najpierw był rosół, a później ruskie pierogi, ale jedne z najlepszych, jakie w moim życiu jadłem. Po pokrzepieniu się ciepłą strawą, przenieśliśmy resztę paczek z autokaru i zostawiliśmy w parafii, ponieważ już się ściemniło i nie mogliśmy ich roznosić. Nastał czas wolny, czyli czas na zwiedzanie Równego, integrację z naszymi przewodnikami (i między sobą), zwiedzanie sklepów, jeżdżenie taksówką (piękna stara wołga). 

 

 
 

 

 

 Kolejnym akcentem naszej wyprawy była spontaniczna Msza Święta. Dyzma i Kokosz byli ministrantami, a wszystko to w pięknej oprawie muzycznej.

Na zakończenie dnia odbył się kominek, w którym wzięli udział pasażerowie naszego autokaru, autokaru z Zielonki oraz miejscowi harcerze. Każde środowisko się przedstawiło, zaśpiewaliśmy kilka piosenek oraz trochę popląsaliśmy. Po kominku przygotowaliśmy się do spania. Miał też miejsce pewien niemiły incydent, ale nie chcę go tu szerzej opisywać, bo był tak nie na miejscu, że szkoda słów. Niektóre drużyny (na szczęście nikt od nas) nie wiedzą, na czym polega tego rodzaju wyjazd, co oznacza trzymanie się razem i dlaczego należy podporządkować się starszym doświadczonym instruktorkom. Na szczęście, był to marginalny przypadek i wszyscy uczestnicy byli zgodni, co do tego co z tym należy zrobić.

Nareszcie nastał czas upragnionego spoczynku, gdyż jazda autokarem bardzo męczy, a do tego cały dzień roznoszenia paczek i innych wrażeń doszczętnie nas wyczerpał. Niestety, długi odpoczynek nie był nam dany, ponieważ o 4:45 musieliśmy się zerwać na nogi. 

 

 

 

 

 

Po pobudce mieliśmy dosłownie chwilę na spakowanie się i przygotowanie śniadania. Pomimo wczesnej pory morale uczestników było wysokie. Wszyscy byli chyba dumni z wykonanej służby, a teraz czekał nas jeszcze tylko powrót do domów. Podróż autokarem na początku trasy oznaczała odespanie krótkiej nocy. Później Burak złapał gitarę i trochę pośpiewaliśmy. Na jednym z postojów wypadliśmy na stację i wykupiliśmy cały zapas coli waniliowej. Na granicy mieliśmy, jak zwykle, trochę problemów. Pamiętajcie - nigdy nie róbcie zdjęć na przejściu granicznym! Ostatnim ciekawym akcentem naszej podróży był obiad w karczmie „Bieda”. Tutaj nasz ZZ-et zachował się nadzwyczaj ofiarnie, pomagając dojeść porcje jedzenia tym, którzy ich dojeść nie byli w stanie. Należy wspomnieć, że w autokarze wytworzyła się wspaniała atmosfera. Właściwie był to początek przyjaźni, która, mam nadzieję, nie skoczy się tylko na tym wyjeździe. Być może do zobaczenia w górach, na Łynie, bądź na Drzewiczce. 

 

 

 

 

 

Podsumowując, jestem niezwykle zadowolony z tego wyjazdu. Była to niezwykła służba, która zapada na długo w pamięć. Do tego wspaniała atmosfera wśród drużyn. Refleksja ta musi zawierać kilka słów na temat naszego ZZ-tu, ponieważ musze otwarcie przyznać, że jestem z niego dumny. Zaprezentowaliśmy się wzorowo, wszyscy rozumieliśmy, po co tam jedziemy, gdy trzeba było się ubrać w mundury - bez gadania to zrobiliśmy, gdy trzeba było sprzątać - robiliśmy porządki, gdy trzeba było nosić paczki - wszyscy je nosili, gdy trzeba było jeść z jednej michy – oczywiście jedliśmy, a gdy mieliśmy chodzić w szelestach - nikt się nie wyłamał. Jestem z Was dumny, chłopaki!

W ogóle wyjazd należy zaliczyć do niezwykle udanych. Do zobaczenia!!!

ćw. Paweł Huras