Relacja z tygodnia drugiego, pięć dni trwającego, a więc trochę krótkiego, ale za to wrażeń pełnego.

Jako się rzekło, w poniedziałek zaczął się wielki bieg przygotowujący harcerzy do zdobywania stopnia młodzika. Już na zimowisku odbyliśmy dwa biegi szkoleniowe, a cały rok trwała intensywna akcja edukacyjna (jeszcze w trakcie podróży na obóz harcerze ćwiczyli alfabet Morse'a, widać było, że bardzo zależy im na zdobyciu krzyży). Wszystkie niezbędne techniki harcerskie, tajniki scoutowej wiedzy, arkana leśne i puszczańskie – zostały przed chłopcami odkryte. Niezwykłość tego przedsięwzięcia polegała na tym, że w biegu uczestniczyło ponad 30 ludzi, było to zatem ogromne przedsięwzięcie. Na przeszkodach stali wszyscy, którzy byli starsi stopniem lub posiadali wiedzę specjalistyczną (np. pielęgniarki). Bieg wypadł zadowalająco, choć jednego patrolu, który pomylił się w wyznaczaniu azymutu, trzeba było szukać przez parę godzin. Ale nie ma tego złego, co nie wyszłoby na dobre – przynajmniej chłopaki przelecieli się po lesie jakieś 15 dodatkowych kilometrów, zwiedzili ciekawe okolice, poznali interesujące okazy przyrody. Następnym razem będą z większym szacunkiem podchodzić do mapy i busoli.

W tym miejscu warto pokusić się o małą dygresję. Tak się składa, że prawie każde środowisko tworzy słownictwo, które jest zrozumiałe tylko dla wtajemniczonych. Ta tendencja nie omija, rzecz jasna, harcerstwa. Wśród określeń, które mogą budzić popłoch osób „cywilnych", jest właśnie „bieg harcerski". Większość rodziców czy innych osób, które nie łyknęły scoutowego bakcyla, może przypuszczać, że bieg wymaga w istocie biegu. A jeśli weźmie się pod uwagę, że bieg na stopień odbywa się w mundurze i z pełnym wyposażeniem biwakowym (oprócz namiotu), to można odnieść wrażenie, że obóz jest kolonią karną, w której ludzi męczy się jakimiś wyszukanymi torturami rodem z carskiej armii. Nic podobnego! „Bieg" jest tylko zwyczajową nazwą marszu, czasem wręcz spacerku. Swym dynamicznym wydźwiękiem ma ona za zadanie podgrzewać atmosferę rywalizacji i budzić potrzebę zwycięstwa. Nie ma to nic wspólnego z pokonywaniem trasy na czas, choć oczywiście zakłada się jakiś okres, w którym bieg należy ukończyć. Bieg, to sprawdzian wiedzy i umiejętności praktycznych, a jego poszczególne przeszkody (czyli stacje) są oddalone od siebie na tyle, żeby jedni „biegacze" nie widzieli i nie słyszeli jak radzą sobie inni. Ot i cała tajemnica.

Zmęczenie całodniowym biegiem zmusiło nas do zaśnięcia „w try miga", jak mówią piloci odrzutowców. Ale zasnąć tylko po to, żeby za chwilę znów się zerwać? Toż to jakiś absurd! Ta chwila trwała zresztą wcale nie tak krótko, ale zmęczonym harcerzom wydawała się w istocie momentem. Cóż jednak robić – oboźni gwiżdżą pobudkę i przeciągłymi głosami, upodabniającymi ich do cerkiewnych śpiewaków basowych, nawołują chłopaków do życia. Gimnastyka z zamkniętymi w połowie oczami (uwaga na drzewo!), poranne mycie, jazda do obozu po menażki i zaraz potem na śniadanie. Wreszcie wstąpiło w nich jakieś życie! 

 

Zastęp Bobry II Pluton.

 

Zastęp Łosie II Pluton.

 

Zastęp Bociany II Pluton

 

Raport zastępowych w obozie II Plutonu.

Po posiłku chłopcy udali się z przyjacielską wizytą do położonego najbliżej nas obozu Szczepu 265 WDH. Ich siedlisko to w zasadzie kilka podobozów, a ogólna tematyka letnich harców to Huculszczyzna (obóz nazwali „Daraba", co, zdaje się, oznacza huculską wioskę). Tu pionierka również stała na bardzo wysokim poziomie. Chłopcy z Szesnastki z zazdrością patrzyli na kryte słomianymi strzechami bramy, na urządzenia obozowe i namiotowe. Kilka podobozów zwiedzali z otwartymi ustami i porównywali osiągnięcia drużyn z Saskiej Kępy już nawet nie do własnego obozu, ale do obozu 22 i 20 WDH. Wizyta trwała kilka godzin, a jej efektem był przy okazji cichy wywiad przeprowadzony na okoliczność nocnych podchodów. Okazało się, że podobozy Szczepu 265 WDH są strzeżone dość skrupulatnie przy jednoczesnym sprytnym wykorzystaniu sił przyrody. Otóż w obrębie kilkunastu metrów od obozu nie wolno zbierać chrustu, co powoduje, że ciche podejście nie jest w ogóle możliwe: pozostawione gałązki łamią się i trzaskają z takim impetem, że jeden człowiek może narobić hałasu za całe stado ciężarnych słonic, które jak wiadomo nie występują ostatnio w Borach Tucholskich.

Po powrocie z przyjacielskiej wizyty rozpoczęły się gry terenowe w podobozach. Trzeba było wykorzystać „napalenie" harcerzy starszych w temacie nocnych podchodów i poćwiczyć.

Po południu zorganizowano zwiady zdobnicze, które miały służyć zgromadzeniu materiałów na totemy zastępów. Starszy podobóz zaopatrzył się również w laski scoutowe. To jedna z obozowych tradycji Szesnastki: co kilka lat odżywa pomysł wyposażenia harcerzy w kije długości 160 cm, które można wykorzystać do budowy szałasu, noszy czy drabiny albo do transportu chrustu. Co sprytniejsi potrafią nawet z laski scoutowej wycisnąć wodę na pustyni. Do legendy szesnastkowej przeszły „zastosowania laski scoutowej" autorstwa Zawiszaka, znanego prezentera radiowego, Szymona Majewskiego. Nieco odmienna od zwyczajnej jest również musztra z laskami (np. salutuje się do laski, trzema palcami lewej ręki). 

 

Czy to chaos czy kontrolowane ćwiczenia?

 

Gwizdek i zbiórka na apel przerywa fechtunek.

 

I i III Pluton na apelu porannym.

 

Raport zastępowych.

 

Rodzoś - wielki duchem zastępowy.

 

Piotr Drzazga - oboźny składa raport komendantowi - Mikołajowi Nowakowskiemu.

Po powrocie z lasu, odbyło się kilka spotkań obozowej ligi piłkarskiej. Nic nadzwyczajnego: ktoś tam przegrał, ktoś tam wygrał, remisów nie zanotowano. Po trudach gry w nogę kojąco wpłynął na wszystkich kominek (nie wolno było palić ognisk) poświęcony patronowi naszej Drużyny, Zawiszy Czarnemu.

Rankiem dnia następnego rozpoczęło się przygotowywanie totemów i zabawa związana z obrzędowością obozową. Początkowo cały obóz miał się bawić w komandosów, siły specjalne i tego typu formacje. Harcerze starsi zbudowali swoje totemy nawiązując do tej tematyki. Były więc okopy, transzeje, cekaemy ustawione na trójnogach, maskowania i inne podobne symbole. Wyszło to nawet całkiem nieźle, szczególnie okop przed namiotem Leniwców, do którego łatwo można było wpaść, co wymogło dobudowanie podnoszonego trapu. Harcerze młodsi z zazdrością patrzyli na totemy starszych, ale sami postanowili bawić się w starożytnych Rzymian. Z koszulek porobili tuniki, z sosnowych kijów miecze gladiatorów, a z Krzyśka i Marcina robili sobie jaja. Wszystkim się podobało.

Po południu, aby zużyć pokłady entuzjazmu obrzędowego, zarządzono obrzędowe gry terenowe. Ze względu na emancypację podobozu młodszego, gry odbyły się w podobozach. Każdy bawił się więc we własnym towarzystwie. Starano się wprowadzić jakieś zwyczaje związane z obrzędowością, jakieś hasła, odruchy itp., ale nic jakoś nie przychodziło nikomu do głowy. Myśleli i myśleli, dumali i dumali, wytężali szare komórki (nokie, siemensy i motorole) i nic. Ktoś zaproponował, żeby w ramach obrzędowości rzymskiej rzucić Kaczora na pożarcie dzikim zwierzętom. Niestety – żadne dzikie zwierzę nie zainteresowało się Kaczorem, najwyżej mrówki, ale to nie było zbyt widowiskowe, wierzcie mi. W nie lepszej sytuacji byli komandosi, zwłaszcza, kiedy ostra i jednoznaczna interwencja kadry zapobiegła powstaniu fali, charakterystycznej dla jednostek wojskowych. Ostatecznie nie wymyślono niczego sensowenego. W podobozie starszym zaprowadzono jedynie zwyczaj wieszania proporczyków zastępów na specjalnie wystawionych przed namiotami niskich masztach (przed namiotem kadry podobozów na maszcie tkwiła mała flaga narodowa).

Kominek (wciąż jednak nie ognisko) miał charakter szkoleniowy. Lesław wygłosił gawędę na temat zasad rywalizacji nocnej między drużynami harcerskimi. Rozpoczynał się bowiem okres kilku dni (a raczej nocy) podchodów. Pełni werwy harcerze Szesnastki dużo obiecywali sobie po zbliżających się grach nocnych. Jak się przekonamy, nie bez podstaw oczekiwali sukcesów na tym polu.

Tymczasem, nic nikomu nie mówiąc, rozpoczął się kolejny dzień obozu, tym razem czwartek. I tu nagle niespodzianka: od rana do wieczora poświęcono go na przeprowadzenie biegu na młodzika. Umiejętności sprawdzane, uzupełniane i kształcone na biegu szkoleniowym wreszcie miały zostać ujawnione całemu światu. Dokładnie opracowano trasę, zaplanowano przeszkody i porozdzielano zadania. Zakontraktowano słoneczną pogodę (nie do końca wywiązała się z obietnicy), odgwizdano konieczne alarmy i ruszono w las. Patrole miały do pokonania średniej długości trasę, z kilku punktami, na których trzeba było wykazać się wiedzą, umiejętnościami i właściwą postawą harcerską. Wszyscy zaliczyli bieg i pomyślnie przeszli przez przeszkody. Najwięcej kłopotów sprawiała im, o dziwo, musztra. Z technikami bardziej wymagającymi (Prawo i Przyrzeczenie, samarytanka, zaradność, pionierka, sygnalizacja, terenoznawstwo i inne) poradzili sobie całkiem dobrze. Najlepszy wynik na biegu osiągnął zastępowy Leniwców, Jakub Kurek. 

Znów zmęczeni całodniowym harcowaniem powrócili do obozu, ale tylko po to, aby zasnąć tym razem na prawdę na krótko. Po północy cały obóz został po cichu postawiony na nogi. Na tę noc zapowiedzieli swoje wizyty harcownicy z obozu 22 i 20 WDH. Nasi zwiadowcy donieśli, że niedaleko obozu widziano nyskę do złudzenia przypominająca pojazd, jakim porusza się kwatermistrzostwo obozu „parzystych". Zasadzono się w lesie i czekano. Wcześniej ustalone zasady mówiły o tym, że złapany harcownik ma obowiązek wstać na wezwanie wartownika, przedstawić się i czmychnąć do swojego ojczystego obozu. Jak się okazało, nie wszyscy z naszych nocnych gości przestrzegali tej zasady i doszło do przykrego incydentu. W jego wyniku jeden ze starszych i lepiej zbudowanych (co nie będzie bez znaczenia dla sensu tej opowieści, ale nie uprzedzajmy faktów) harcerzy z 20 WDH doznał drobnego uszczerbku na zdrowiu, który spowodował, że musiał kilka dni przeleżeć w ambulatorium. Według jego relacji, sprawa wyglądała mniej więcej tak: „Idę sobie przez las, z koszyczkiem, bo mnie mama wysłała do babci z lekarstwami, nie zatrzymuję się w ogóle, bo wiem, ze wilk tylko czeka, żeby mi zabrać koszyczek, idę więc sobie i idę w moim nowym czerwonym kapturku, aż to nagle wypada na mnie zza krzaków jakiś dwumetrowy drab i drze się: „Ktoś ty?". A ja nic, idę dalej. Widzę, że drab ma w ręku wielką, nabijaną kamieniami maczugę i wali nią w plastikową tarczę z napisem „Milicja", ale ja nic, idę dalej. Wtem drab zastąpił mi drogę, walnął maczugą w głowę i obudziłem się nazajutrz w namiocie sanitarnym w swoim podobozie. Nie wiem, dlaczego dał mi wycisk, chyba nie podobał mu się mój czerwony kapturek." Jak się okazało, sprawcą dotkliwego sponiewierana „dwudziestaka" był jeden z mniejszych i słabiej wyposażonych w mięśnie harcerzy Szesnastki (no, niech się druh nie obraża). Oto jego relacja: „Siedzę sobie w krzakach, a tu nagle widzę i słyszę, jak ktoś zapycha drogą. W ogóle się nie kryje, tylko lezie środkiem, jakby był u siebie. A wiem, że to obcy, bo u nas nikt nie nosi takich idiotycznych czerwonych czapeczek. Wyskakuję z krzaków i zgodnie z konwencją krzyczę, że go mam na celowniku i żeby się przedstawił. A on na to, żebym się odstawił, bo nie ma czasu. Powtórzyłem uprzejmie prośbę i wystrzeliłem ostrzegawczo z laski scoutowej. A on nic, tylko wali do naszego podobozu. „No bratku, myślę, przesadziłeś!" I dalej gonić gościa po krzakach. W pewnym momencie widzę, że koleś robi fajt! i wali się na glebę. Pewnie wpadł w jakiś dołek albo zaczepił o korzeń. Z chwilę byłym tuż za nim i ja również fiknąłem na tym samym korzeniu. Pech chciał, że gościu nie zlazł odpowiednio wcześnie z linii strzału i po prostu oberwał laską po krzyżu. To był przypadek i przeprosiłem go za szkody moralne, materialne i na zdrowiu. Ale zasadniczo sam sobie był winien, bo się nie przedstawił tylko głupa rżnął i myślał, że jak jestem mały, to mu nie podskoczę. Ale nie ze mną te numery!"

Noc podchodów zakończyła się zatem jednym poważniejszym wypadkiem i kilkoma drobnymi incydentami. Ogólnie Szesnastka obroniła się skutecznie. Co więcej, przedsięwzięta przez harcerzy starszych wyprawa odwetowa przyniosła wielki sukces – zdobyto proporzec „Topór" z obozu 22 WDH. Szczęśliwym myśliwym okazał się Patryk Kaźmierczak z I plutonu, zwany Kazikiem. Usłyszymy jeszcze o jego nocnych wyczynach.

Proporzec "Topór" zdobyty w obozie 22WDH przez Patryka Kazimierczaka - "Kazika".

Rankiem chłopcy oglądali z ciekawością pole bitwy i znajdowali przedmioty świadczące o tym, że w sumie druga strona nie stosowała zasady fair play (a mianowicie ułomki „broni", jaką posługiwali się podchodzący – jakieś kije z wbitymi gwoździami, jakieś dziwne drągi i maczugi). Dowiedzieliśmy się o zdrowie poszkodowanego „dwudziestaka" i zaczęliśmy powolne przygotowania do Święta Obozu.

Ach, cóż to będzie za radość, kiedy zjadą rodzice i po dwóch tygodniach zobaczą swoje pociechy – wymęczone, brudne, ale chyba zadowolone z obozowego życia, z podchodów z biegu na młodzika (którego wyniki nie zostały jeszcze ujawnione). Cały obóz przygotowywał się na to wydarzenie. Zaczęto od sprzątania terenu, co jednak nie okazało się szczególnie spektakularnym sukcesem. Potem zastępy przygotowywały krótkie scenki na świąteczne ognisko. Zaczął siąpić deszcz, więc była szansa na to, że leśniczy zgodzi się na rozpalenie ognia w lesie. Żeby nie wyjść z wprawy, odbębniono parę prostych gierek terenowych.

Chłopcy właśnie wracali z lasu, gdy na drodze do obozu zaczęły pojawiać się pierwsze samochody z warszawskimi rejestracjami. Pomału gromadziła się spora grupa rodziców i równie pomału, z pewną taką nieśmiałością, poszczególni z gości, ci obdarzeni widać większą odwagą, niż pozostali, poczęli ostrożnie zbliżać się do umorusanych, zarośniętych i wychudłych postaci w zielonych koszulkach snujących się sennie po lesie. Niektórzy z okrzykami radości pomieszanymi z grozą rozpoznawali w nich swoich synów, niektórzy mogli dokonać identyfikacji jedynie na podstawie zawartości plecaków i odcisków linii papilarnych. A byli i tacy, którzy do końca nie wierzyli w to, że po dwóch tygodniach w lesie można tak wyglądać i tak pachnieć.

 

Kuchnia - kolejka po posiłek.

 

Stołówka.

 

Szorowanie garów.

 

Pod czujnym okiem Lecha.

Święto Obozu, trochę przedwcześnie, ale jednak zostało rozpoczęte. Zjeżdżało się coraz więcej gości. Chóralnym powitaniom, śmiechom, szlochaniom i sprzątaniom papierków po cukierkach nie było końca. Każdy z wizytujących obóz otrzymał ulotkę z obozowymi przykazaniami (zakaz palenia ognia, zakaz wyrzucania śmieci do lasu, konieczność pisemnego wymeldowywania dzieci z obozu, bezpieczeństwo na kąpielisku itp.) wraz z mapką sytuacyjną naszej leśnej metropolii. Wieczorem odbyło się inauguracyjne ognisko Święta Obozu. Rozpoczęło się ono minutą ciszy i wspomnieniem śp. druha Zygmunat Wierzbowskiego, „Zyga", którego równo rok temu Drużyna żegnała na warszawskich Powązkach. Potem można było trochę pośpiewać i pooglądać rezultaty (dość mizerne, jak na potencjał intelektualny tkwiący w naszych harcerzach) prac nad małymi formami teatralnymi pod wspólnym hasłem „Harcerz w lesie". Zaiste, małe to były formy i jeszcze mniejsze kryły treści. Otóż bowiem po obejrzeniu większości scenek, a raczej sceneczek, okazało się, że u harcerzy ich duch puszczański przejawia się w walce na laski skautowe: a to z czarownicami, a to z dzikimi zwierzętami, a to z dresiarzami (skąd, u licha, dresiarze w lesie?). Było to chyba pokłosie ostatniej nocy i odbytych podchodów. Sceneczek nikt wcześniej nie zadiustował, więc wszystko poszło na żywo, bez skrótów i w prime-time'ie, przypominając spektakle telewizji katarskiej albo indonezyjskiej: ktoś tam się rusza, coś tam mówi, ale w ogóle to niewiele widać, prawie nic nie słychać, a na pewno nic nie można z tego zrozumieć. Sytuację ratował już tylko Burak i jego gitara. Cisza nocna nie zakończyła obozowego życia. Mimo siąpiącego deszczu kilka osób udało się na odwetowe podchody, a wartownicy wytężali słuch i wzrok, gdyż od jutra przez tydzień obowiązywać miało zawieszenie broni, spowodowane Świętem Obozu i rajdem, co oznaczało, że ta noc będzie ostatnią okazją do nocnych harców przed długą przerwą.

Lech Najbauer, zdjęcia:  Marek Gajdziński, Lech Najbauer