I nastał tydzień trzeci (w Krakowie: „czeci") i kawałek czwartego Od rana w sobotę Święto Obozu ruszyło pełną parą w gwizdek. Zaczęło się tradycyjnie od opóźnionego śniadania, na które tym razem było znacznie więcej chętnych, niż zazwyczaj. Odwiedził nas wizytator z komendy hufca, nie wystawiając najwyższej oceny naszemu obozowi, i chyba słusznie. W książce pracy dokonał jednak bardzo dyplomatycznego wpisu następującej treści:

„Obóz uważam za prowadzony bardzo dobrze – odczucie to potwierdza dodatkowo opinia „młodszej kadry". Drobne braki w dokumentacji (KSIĄŻKA PRACY OBOZU!!!) nie przysłaniają najważniejszego celu – tak, aby zabawą i nauka wychować młodych ludzi na wartościowych Polaków. 

Czuwaj!

pwd Jakub Sartowski
v-ce hufcowy
WHH „Klucz"
19.07.2003"

Jak miło, prawda?

Wśród gości nie brakowało Zawiszaków (pod wieczór wraz ze Szwejkiem przybył nawet dh Stanisław Korwin-Szymanowski) i harcerek żeńskiej Szesnastki pod wodzą Oli Fink-Finowickiej.  

 

Szwejk i Staszek w rozmowie z Lesławem.

 

Zawiszacy przed "kurnikiem" czyli komendą zgrupowania.

Najwięcej przybyło, rzecz jasna, rodziców, którzy rozpoczęli dzień od udziału w mini- biegu sprawnościowym. Niektórzy zbojkotowali bieg i oddalili się z obozu wraz ze swoimi dziećmi, żeby chociaż przez kilka godzin dać im odpocząć od panującej w nim atmosfery, porządnie wymyć i odkarmić. Większość rodziców dokonywała szczegółowych przeglądów plecaków i półek namiotowych swoich synów, a także przeprowadzała przesłuchania na okoliczność obozowego życia, czego rezultatem była długa i zawiła lista zarzutów kierowanych pod adresem komendanta. A oto przykładowo niektóre z oskarżeń, jakie spadały na Lesława, przyjmującego je wszystkie do wiadomości ze stoickim spokojem:

  1. harcerze śpią za krótko, kto to słyszał, żeby w nocy robić jakieś podchody? albo warty?
  2. harcerze jedzą za mało owoców,
  3. harcerze jedzą za dużo słodyczy,
  4. harcerze mają brudne mundury... o, przepraszam, to chyba naturalny kolor...
  5. harcerze się nudzą i mają za dużo wolnego czasu,
  6. harcerze nie mają w ogóle wolnego czasu,
  7. harcerze nie myją się jak należy, bo nikt nie wyjął im mydeł z opakowań,
  8. za dużo komend, rozkazów, krzyków, gwizdków itp., po co te ciągłe zbiórki?
  9. dlaczego harcerze muszą zbierać chrust, palić pod kuchnią, przygotowywać posiłki, pełnić warty, sprzątać śmieci z placu apelowego?
  10.  dlaczego harcerze przez dwa tygodnie nie wyjęli z plecaków zapasowych par skarpet, w związku z czym te, które noszą aktualnie.... (drastyczny opis reakcji na sprawdzane organoleptycznie właściwości dwutygodniowych skarpet pomijamy)?
  11.  w lesie za dużo jest pająków, mrówek i kleszczy,
  12.  gdzie jest najbliższy McDonald?
  13. czy można stąd zadzwonić na miasto?

Dla większości rodziców był to pierwszy kontakt z obozem harcerskim i innych reakcji nie należało się spodziewać. Miejmy nadzieję, że za rok będą bardziej wyrozumiali. Obiad, przygotowany do spółki z rodzicami, był wystawny i pożywny. 

Po obiedzie rozpoczęły się kolejne rozgrywki Obozowej Ligi Piłkarskiej oraz ogólne rozparcelowywanie obozu przez gości. Na szczęście już wkrótce zapadł zmrok i można było rozpocząć oficjalne ognisko Święta Obozu (za pozwoleniem straży leśnej, która jak zwykle przekazała nam aktualny komunikat o stanie wilgotności ściółki). Tym razem ognisko nie było ubarwiane amatorskimi występami. Śpiewano i wymieniano spostrzeżenia na temat obozowej rzeczywistości, każdy zastęp mógł się wypowiedzieć. Rodzice również przekazali kilka cennych uwag. Było to jedno z milszych ognisk, jeśli wziąć pod uwagę powściągliwość w wyszukiwaniu obozowych minusów. Na uszy słuchaczy lał się miód przekonywań, że jest fajnie i, że fajniej już być nie może. Nie wszyscy w to uwierzyli, na szczęście. 

Strażnicy ognia przy uroczystym ognisku.

Dobrą godzinę po ognisku zarządzono cichą pobudkę całego obozu. Trzymając się za ręce i mając oczy zasłonięte, harcerze, którzy byli na obozie po raz pierwszy, przeszli w trzech kolumnach pod wodzą plutonowych na tajne miejsce w lesie, gdzie płonęło już małe ognisko (z wszelkimi niezbędnymi zabezpieczeniami przeciwpożarowymi, rzecz jasna).  

 

Chłopcy doszli do ogniska z zawiązanymi oczyma.

 

Jak zwykle jest to niezwykłe przeżycie.

Zebrani w kręgu odsłonili oczy i zobaczyli całą Drużynę, prężącą się w uroczystych pozach. Po chwili dowiedzieli się, że to najważniejsza noc w ich harcerskim życiu: dziś mieli złożyć Przyrzeczenie Harcerskie i otrzymać krzyże.  

Marek Gajdziński pyta zebranych czy chcą złożyć Przyrzeczenie i zostać harcerzami.

Uroczystość była o tyle niezwykła, że w jednej chwili pełnoprawnymi harcerzami stało się ponad 30 druhów. Wyciągnąwszy dwa palce prawych dłoni w kierunku ognia, powtarzali za drużynowym: „Mam szczerą wolę..."  

 

Serce rośnie gdy Polska wzbogaca się o tylu harcerzy.

 

Zwłaszcza gdy są to harcerze Szesnastki.

Tradycyjnie, po złożeniu Przyrzeczenia odśpiewaliśmy Rotę Szesnastki, a po węgielki z ogniska zaprosiliśmy na jutro, za dnia.  

 

Mikołaj przypina krzyże harcerzom z III Plutonu.

 

Piotrek natomiast  harcerzom z  I Plutonu.

W niedzielę rano (rano, to może za dużo powiedziane, było po 11:00) odbył się uroczysty apel Święta Obozu. Trwał około pół godziny, a niektórzy z jego uczestników ze zmęczenia musieli skorzystać z pomocy ambulatoryjnej. Na apelu kilku druhów, którzy dotąd świecili błękitnymi chustami, otrzymało wreszcie upragnione krajki; ten sam zaszczyt spotkał harcerki żeńskiej Szesnastki. Wzruszenie chłopców (autentyczne łzy w oczach) udzielało się także rodzicom. Dziewczyny trzymały się dzielniej.  

 

Obóz w szyku rozwiniętym.

 

Przygotowanie raportów.

 

Raport.

 

Oboźny melduje Komendantowi obóz na apelu.

 

Tradycyjne, pierwsze wiązanie krajki.

 

Zawsze robi to osoba wskazana przez zainteresowanego.

Po apelu kontynuowano czynności składające się na charakterystyczny rozgardiasz świąteczny. Odbyła się także mini-olimpiada sportowa (rzut butelką do kosza, podnoszenie dętki samochodowej napełnionej wodą, skok w dal z dachu pick-upa czy przeciąganie stalową liną traktora ursus C-350 na zaciągniętym hamulcu ręcznym, czyli zwyczajowe konkurencje harcerskie). Miłym akcentem był iście komandoski desant mamy Dextera, która postanowiła zarzucić nas przepysznym sernikiem własnego wypieku. Pani Kalenik należą się szczególne podziękowania za pięć brytfann ciasta. Oto ideał dobrego wychowania i troskliwości: przygotowując ciasto dla swojego syna (który jest bezglutenowcem), pamiętała o wszystkich jego kolegach, dzięki czemu Kaczor nie musiał martwić się o podwieczorek, a wszyscy razem doznawali kulinarnych rozkoszy najwyższego sortu. Podobnie miłym gestem odznaczyli się rodzice Maurycego, darowując obozowi kilka dorodnych arbuzów, które zostały w mig pożarte przez chłopców („sok po brodzie im cieknie, niewątpliwie czerwony", jak śpiewał Kaczmarski). 

W tym czasie zza jeziora przyszli zaproszeni przez komendanta delegaci Hufca ZHP Warszawa-Mokotów i nieproszeni przez nikogo wygrali z nami w piłkę i to wysoko. Nie pomógł ani Mućka, ani Tymek – pod względem piłkarskim jesteśmy na takim poziomie, jak pod względem pomysłowości w konstruowaniu scenek na ognisko. 

Kolejny obiad, sporządzony wspólnie przez rodziców i harcerzy, był ostatnim akcentem Święta Obozu – od tego czasu rozpoczął się masowy exodus szanownych gości. Łez było teraz więcej, niż przy powitaniu. Jeden z harcerzy zresztą nie wytrzymał i wrócił do domu wraz z mamą jeszcze w sobotę – trudno, ominęło go przyznanie stopnia i wręczenie harcerskiego krzyża. 

O 18:00 udaliśmy się do obozu Szczepu 265 WDH na Mszę Św. odprawioną specjalnie dla harcerzy przez proboszcza z pobliskich Lipinek. Harcerze Szesnastki służyli do Mszy, robili chórki w trakcie wykonywania pieśni, czytali i w ogóle żywo uczestniczyli w liturgii. Szczególnie przypadła im do gustu piosenka „Bóg kocha mnie", bo na końcu można było wydzierać się do woli, udając gwizd parowozu.  

 

Obóz Szesnastki i Daraby na polowej Mszy Świętej.

 

Służba liturgiczna.

Niedzielne ognisko miało już charakter bardzo luźny i więcej było śpiewania niż gawędzenia. U większości chłopców wspominanie rodzinnego domu walczyło o lepsze z oczekiwaniem rajdu, który miał się rozpocząć w poniedziałek.

I tak się też stało. Przez całe poniedziałkowe przedpołudnie harcerze przygotowywali się do wyjścia na cztery dni z obozu. Najwięcej problemów sprawiało im pakowanie plecaków, ale nie ma się czemu dziwić, przecież gdy wyjeżdżali na obóz pomagała mama, ciocia, babcia i wszystkie sąsiadki, a teraz byli zdani niemal wyłącznie na siebie. Niemal, bo jednak kadra starała się jak mogła, dociskając kolanami walizki, zasuwając zamki w torbach i zmieniając szyfry w neseserach. 

W końcu około 13:00 z obozu wyruszyły trzy plutony: I pod wodzą Piotrka, Marka i Tymka, II pod wodza Krzyśka i Mućki oraz III pod wodzą Mikołaja i Lecha. Każdy z plutonów otrzymał odpowiednią ilość gotówki oraz obietnicę dodatkowych zapasów jedzenia w Warlubiu. Do stacji kolejowej dojść trzeba było na piechotę (ponad 10 km), ale na szczęście bez plecaków, które zostały podrzucone pick-upem. Wszystkie plutony spotkały się na dworcu w Warlubiu, skąd po zafasowaniu furażu udały się do miejscowości położonej najbliżej zamku w Gniewie, który był celem pierwszego etapu wędrówki. Miejscowość ta nazywała się Morzeszczyn. Mniejsza o nazwę, nie było tak źle, bo i do morza daleko, i tych... też jakoś nie za wiele, gdyż większość wody została z organizmów wypocona w trakcie marszu do Warlubia. Plutony rozeszły się po okolicy w poszukiwaniu noclegu. Pluton I i II zbudował chatki i przenocował na łonie natury nad brzegiem rzeczki o nazwie Wierzyca. Pluton III zapukał natomiast do bram leśnictwa Brody, które udostępniło harcerzom drewniane wiaty, idealnie nadające się do spania.  

Nocleg w szałasach.

Dzięki tak komfortowym warunkom, III pluton jako pierwszy wyruszył w trasę następnego dnia i jako pierwszy dotarł na zamek w Gniewie. Jest to niewątpliwie obiekt wart zwiedzenia i trzeba tu docenić wysiłki Muzeum Archeologicznego w Gdańsku (zarządcy zamku w Gniewie), które wszelkimi sposobami stara się ściągnąć turystów i zachęcić ich do zwizytowania gniewskiej twierdzy. Po pożarze, który strawił sporą część zamku w latach dwudziestych poprzedniego wieku, odbudowa rozpoczęła się dopiero w latach dziewięćdziesiątych. To, co już zrobiono budzi podziw. Ale oprócz murów, stropów czy schodów zamek w Gniewie imponuje również budowanym wokół niego zapleczem folklorystyczno-turystycznym. Główną letnią atrakcją ma być sierpniowa inscenizacja oblężenia z 1627 roku (król polski Zygmunt III przegrał wówczas bitwę ze szwedzkim władcą, zresztą swoim krewnym). Już teraz do turnieju rycerskiego przygotowywały się bractwa rycerskie osiadłe na zamku w Gniewie, w tym zastęp hożych amazonek, których ćwiczenia (rzut oszczepem, strzelanie z łuku i władanie kopią – a to wszystko z końskiego siodła!) można było obserwować z zamkowych blanków. Na dziedzińcu zamku swoje kramy rozbili sprzedawcy pamiątek, wszyscy poprzebierani w stroje z kilku epok. Bito na zamówienie siedemnastowieczne monety, sprzedawano kopie broni, mapy, akwarele i innych śmieci wiele. Na podwyższeniu za studnią stał kat, który za 10 złotych (pobierał oczywiście z góry) obcinał chętnym głowy. Główną atrakcją i zamkową tradycją jest salwa oddawana z ustawionej na murach armaty. Codziennie w południe, na Anioł Pański, przebrana za szwedzkiego artylerzystę niewiasta, wspomagana przez tęgiego mieszczanina gniewskiego, w wolnych chwilach trudniącego się fałszowaniem pieniędzy, zapraszają z tłumu jakąś białogłowę, każą jej nabić armatę (nie szczędząc przy tym obcesowych przytyków, jak to w artylerii) i oddać strzał. Huku jest sporo, dymu też nie mało, ale za to jaki efekt! Dla tego wystrzału warto wpaść do Gniewu, choć nie warto przy tym wpadać w gniew. A to przecież nie wszystko, co oferuje twierdza nazwana przez krzyżaków „Mewą": na majdanie można obejrzeć rycerskie turnieje, a w podziemiach postrzelać z kuszy. Można też zwiedzić zamek, dawną siedzibę komturii krzyżackiej, z przewodnikiem, który opowie o jego dziejach, pożarze i odbudowie, pokaże największe zamkowe atrakcje, w tym pięknie odrestaurowaną kaplicę zamkową, poinformuje, że Gniew jako jedyne polskie miasto należy do Unii Miast Kowalskich (bo mieszka tam dużo Kowalskich), a na koniec zaprosi na krótką prezentację z cyklu „światło i dźwięk" poświęconą bitwie grunwaldzkiej. Dla nas, harcerzy Szesnastki, największą atrakcją było zrobienie sobie zdjęcia z obrazem pola bitewnego, po którym z mieczem w dłoni cwałuje Zawisza Czarny z Sulimą na tarczy.

No, ale dość już tego zwiedzania. Pora na obiad, zwłaszcza, że kolejne plutony depczą sobie po piętach, sądząc po stosie bezładnie rozrzuconych plecaków walających się w okolicach kasy biletowej. Obiad został zjedzony i dalsza trasa rajdu zmieniona – mieliśmy tego dnia obejrzeć jeszcze zamek w Kwidzynie, ale przeprawa promowa przez Wisłę była nieczynna, w związku z czym udaliśmy się via Tczew do Malborka. Tam zameldowaliśmy się na sali zbiorowej schroniska młodzieżowego i oczekiwaliśmy pozostałych plutonów. Wreszcie, kiedy byliśmy już w komplecie (ponad 50 osób!) rozłożyliśmy śpiwory i na raty korzystaliśmy z pryszniców i kuchni, w której plutony przyrządzały sobie kolację. W schronisku były też inne grupy turystów, więc krzątanina zakończyła się dopiero około 22:00. Główną atrakcją wieczoru było usuwanie kleszczy z tych, którzy mieli przyjemność spędzić poprzednią noc „nad rzeczką, opodal krzaczka". Odbyliśmy także skromny kominek, na którym po raz kolejny staraliśmy się uświadomić sobie czym jest braterstwo, koleżeństwo, pomoc innym, zwłaszcza słabszym i mniej wytrzymałym harcerzom w trudach rajdowego życia. Czy coś z tego dotarło do naszych chłopców? Czy może byli zbyt zmęczeni, żeby o tym pomyśleć? Fakt, że dość szybko zapadli w sen spokojny i zasłużony nie wróżył najlepiej tej akcji wychowawczej. 

Następnego dnia, mimo ponad 50 chętnych do skorzystania z łazienki i kuchni, udało nam się opuścić schronisko kilka minut po 10:00. Już o 11:00 Drużyna wmaszerowała na malborski zamek budząc popłoch wśród niemieckich turystów („Hilfe! Polnische Wehrmacht und Luftwaffe zusammen!") i zakłopotanie przewodnika („Czy wy musicie tak ciągle na baczność stawać?"). Zwiedzanie trwało ponad trzy godziny. W tym czasie zwiad kwatermistrzowski musiał wynieść ze schroniska pozostawione tam na przechowanie plecaki. Rajd zwizytował też komendant obozu, który zobowiązał się dopomóc nam w znalezieniu noclegu w Gdańsku. Gdy Drużyna powróciła z zamku rozpoczęło się gorączkowe poszukiwanie miejsca obiadowego. Na szczęście harcerz, jako typ niewybredny, jest się w stanie zadowolić byle pizzą, czy zapiekanką, popchniętą następnie delicjami pomarańczowymi, paczką chipsów bekonowych, połową czekolady z orzechami i rodzynkami, dwunastoma herbatnikami, batonem karmelowym, paluszkami z makiem, lodem na patyku, w kubeczku plastikowym oraz w waflu, a na koniec jeszcze dwiema puszkami pepsi-coli oraz półtoralitrową butelką kolorowego napoju gazowanego zwanego oranżadą. Dzięki tak zróżnicowanej smakowo i wysokokalorycznej diecie, mogliśmy z czystym sumieniem udać się na dworzec PKP w Malborku (gdzie od naszej wczorajszej wizyty stał wciąż nieczynny automat do robienia kawy i czekolady na gorąco), skąd po około godzinie (wyprzedzeni przez I pluton) udaliśmy się do Gdańska-Wrzeszcza. 

 

III Pluton na tle Bitwy Grunwaldzkiej - Zamek w Gniewie.

 

Na dziedzińcu zamku w Malborku.

W siedzibie Pomorskiego Okręgu ZHR we Wrzeszczu otrzymaliśmy do dyspozycji podłogę w pomieszczeniu o powierzchni użytkowej mniej więcej 50 metrów kwadratowych. Z obliczeń Dextera poczynionych na suwaku logarytmicznym, z którym nie rozstaje się nawet pod prysznicem, wynikało, że na jednego harcerza wypadało przeciętnie mniej niż metr kwadratowy powierzchni. Ponieważ takie warunki są sprzeczne z konwencjami haskimi i genewskimi oraz z przepisem na makowiec babci Kociubińskiej – rozgardiasz był nieunikniony. Jakoś daliśmy sobie radę i rozłożywszy się gdzie kto mógł zapadliśmy w sen przerywany regularnie co 11 minut przez pociągi relacji Gdynia Orłowo (lub Chylonia) – Gdańsk Główny (lub Św. Wojciech). Rano dość sprawnie ewakuowaliśmy się z naszego locum i przedostaliśmy do Sopotu.

Odnalazłszy kawałek ładnej plaży nad brzegiem morza, postanowiliśmy poopalać się i wykąpać. Nie wszyscy mieli to szczęście – Piotrek i Ciastko za spóźnienie się na kwaterę poprzedniego dnia musieli zadowolić się spłukiwaniem pod plażowym prysznicem, co nawet im się podobało (pewnie tak tylko mówili, żeby się pocieszyć). Kąpiele słoneczne i wodne, budowanie fortec z piasku oraz zakopywanie się po szyje stanowiły atrakcje czterogodzinnej leserki. Ponownie zwizytował nas Lesław, ale tym razem nie wtrącał się za bardzo do programu dnia, bo i nie miał do czego. Po spieczeniu pleców udaliśmy się na zasłużony obiad. Większość z nas ponownie została szczęśliwymi klientami okolicznych pizzerii, przy czym dla niektórych zbyt natarczywe obcowanie z kuchnią śródziemnomorską oraz napojami gazowanymi skończyło się przykrymi przypadłościami gastrycznymi, włącznie z gwałtownym i niepowściągliwym oddawaniem honorów Neptunowi (tym razem na lądzie). Tyle dobra się zmarnowało! Szkoda... 

 

Plaża w Sopocie - zaraz wchodzimy do morza.

 

Plaża w Sopocie - niestety czas już wracać.

Podczas, gdy I pluton postanowił zahaczyć jeszcze o Gdańsk, pozostałe plutony wsiadły do pociągu relacji Gdynia-Laskowice i tym oto prostym i tanim sposobem dotarły do Warlubia. Stąd droga prosta (w pary miejscach krzywa) prowadziła do obozu. Gdy dotarliśmy tam, podwiezieni przez kolumnę transportową wydelegowaną z obozu, wydawało się nam, jakbyśmy wrócili do naszych domów, do stron rodzinnych, „do tych pól malowanych zbożem rozmaitem" (czyli lasu, gdzie stały namioty rozbite), tak bliskie były nam dziurawe płachty namiotowe, krzywe prycze, obwisłe sznurki, puste półki, niezaśmiecone place apelowe, wygasła kuchnia i osamotnione latryny. Niektórzy nawet załkali żałośnie, ale okazało się, że to na widok pozostawionych przez harcerki z żeńskiej Szesnastki drobnych prezentów w postaci nieporęcznych i mało przydatnych sprzętów obozowych, jako to:

  • czterech stołeczków do stawiania kubeczków
  • pięciu fotelików i trzech modlitewników
  • sześciu wieszaczków z niedużych krzaczków
  • dwóch mini-pryczek pod siedem doniczek
  • dwudziestu niezbędników z gładzonych kamyków
  • jednego stojaka do prasowania fraka

a także

  • trzech toaletek z sosnowego chrustu
  • i szesnastu plandek do zakrywania biustu.

Jednak większość trzymała się dzielnie, pochlipując jeno na myśl o spotkaniu z rodzicami za kilka dni. Tych najmłodszych trzeba było pocieszać i przekonywać, że przecież już niemal cały obóz za nimi, a gdy to nie dało wyników – zaprowadzić na kąpielisko, które posiadało niezwykłą zdolność przywracania dobrych nastrojów. Piotrek z zastępu „Wilki" musiał odbyć podróż do Świecia w celu zszycia kolana skaleczonego żerdką, ale poza tym nie zanotowano przypadków desperackich samookaleczeń. Wkrótce przybył I pluton, a po godzinie czy dwóch, zaniosło się po lesie donośne chrapanie pięćdziesięciu kilku chłopa, z którego na plan pierwszy wybijało się charczenie Kaczora i kwik Lesława.

Dwie największe frajdy na obozie - kapiel w jeziorze i...?

Piątek przywitał nas słonecznym porankiem, który jak nic nadawał się na urządzenie prania porajdowego. Każdy podobóz otrzymał dwie godziny oraz butelkę płynu „FF" i przystąpiono do wykonywania monotonnych czynności zanurzania, tarcia, płukania i suszenia. Z tego ostatniego niewiele w sumie wyszło, gdyż po południu zaczęło padać i to, co zdążyło przeschnąć ponownie zostało przepłukane. No i dobrze, bo z wielu skarpet i koszulek deszcz wypłukiwał spore kawały piany. Ech, nie ma to jak mama do spółki z pralką automatyczną, no nie?

 

Pranie po rajdzie.

 

Ostateczne płukanie prania w jeziorze.

„Atrakcją" poranka była budowa ziemnego zegara przez Ciastka i Piotrka. Była to dalsza część dolegliwości jakie spotkały ich za haniebne spóźnienie się na kwaterę w Gdańsku. Oczywiście sens budowy tego urządzenia został dopełniony obowiązkiem zmieniania położenia wskazówek zegara co 15 minut (poza ciszą nocną i obowiązkowymi wyjściami z obozu). Co kwadrans więc każdy patrzył na swój zegarek i sprawdzał, czy Ciastko albo Piotrek zdążą dobiec na czas przed namiot komendy podobozów, gdzie zlokalizowano miejsce kaźni. Więcej w tym może było zabawy, ale obaj katorżnicy wykazali stosowaną obowiązkowość. Szkoda, że na ten pomysł nie wpadliśmy na początku obozu.

Przed południem, między praniem, a suszeniem, harcerze starsi udali się z leśniczym do lasu na wielkie sprzątanie. Zebrano kilkanaście worków odpadów, które nasi praktyczni rodacy porzucili w lesie w przekonaniu, że natura jakoś sobie z tym poradzi. Piątkowe popołudnie postanowiono przeznaczyć na odbycie kilku gier terenowych w podobozach. Przestało padać, więc można było bez obaw wejść w krzaki. Panowała jeszcze atmosfera luzu po rajdzie, którą niezwykle trudno było wykorzenić.  

 

II Pluton gra w jojo.

 

Ta gra wymaga poświecenia i kształci odporność na sińce.

Rozpoczęto przygotowania do biegu na wywiadowcę, który jednak nie odbył się, gdyż młodsza kadra nie uznała za stosowne dopuścić do biegu któregokolwiek z uczestników obozu (sami prezentowali czasem poziom harcerski właściwy młodzikom i chyba byłoby im głupio, gdyby zobaczyli, do czego zdolne są nowe pokolenia harcerzy Szesnastki). Zamiast biegu na stopień wymyślono „przedbieg", który miał jedynie przygotować młodzików do zdobycia wywiadowcy.

W sobotę odbywały się gry i zabawy sportowe (między innymi – kolejne rozgrywki ligi obozowej) i zdobywanie sprawności, pławiono się w jeziorze i nadal odreagowywano rajdowe zmęczenie. Po południu miała miejsce pierwsza część przedbiegu (osiem patroli, po trzy osoby, miało zaliczyć pięć punktów oznaczonych na mapach oraz punkt specjalny, nieoznaczony), a po ciszy nocnej, poprzedzonej nieformalnymi śpiewankami odbytymi na stołówce z udziałem odwiedzającego nas właśnie Gutka, zorganizowano nocne ćwiczenia z wykorzystaniem technik terenoznawstwa (składanka azymutowa). Odbył się także tradycyjny bieg biszkoptów. Ów chrzest bojowy nie ominął także naszych pielęgniarek-ratowniczek, Jagody i Dominiki, którym zresztą należałoby poświęcić osobne opracowanie, jak mówiła królewna Fiona: „jakiś poemat? sonecik? fraszkę jakąś?", albo innego rodzaju krótką, acz miłą oku formę literacką.  

 

"Nowa świecka tradycja" - śpiewanie na stołówce.

 

Na szczęście w dobrym towarzystwie.

Otóż znając zamiłowanie dziewcząt do niesienia pomocy w nagłych przypadkach, kadra obozu sfingowała wypadek komunikacyjny, posługując się w tym celu samochodem marki fiat 125P pick-up, kopciem z papieru toaletowego i wosku oraz Krzyśkiem Pasternakiem i Mikołajem Nowakowskim. Kawał udał się znakomicie. Wzywający pomocy Piotrek był bardziej przekonywujący, niż Leonardo DiCaprio w „Titanicu", w związku z czym ratowniczki w ciągu kilku minut znalazły się przy wraku samochodu (czy jeździ, czy stoi – wrak!). Po nienaturalnych jękach Krzyśka szybko zorientowały się, że doszło do nadużycia ich dobrej woli i gotowości do służby. Nie dały tego jednak po sobie poznać i bez zbędnych słów unieruchomiły szyję Mikołaja kołnierzem, a Krzyśka próbowały wcisnąć w prowizoryczny kaftan bezpieczeństwa, który jednak okazał się dlań zbyt krótki, w związku z czym poprzestały jedynie na założeniu szyny usztywniającej w taki sposób, że się chłopak nie będzie mógł nawet w główkę podrapać (a dobrze mu tak, kawalarzowi!).

W tym czasie kilka zastępów uczestniczyło w nocnych wypadach do obozów zaprzyjaźnionych z nami drużyn. Do legendy przejdzie opowieść, jak to jeden wartownik okrążył ośmiu harcerzy Szesnastki i wziąwszy ich w krzyżowy ogień – wyłapał wszystkich za jednym zamachem. Jak do tego doszło? Ano, wystarczyło, że złapał jednego, a wszyscy pozostali, czując najwyraźniej potrzebę solidarności z niezdarnym kolegą, natychmiast powyłazili ze swoich kryjówek i przyznali się do wszystkiego, co tylko udało się im zarzucić.

Niedziela była kolejnym dniem sportu na wysokim poziomie. Oprócz zwyczajowych gier i zabaw odbyły się dalsze mecze z teamem ZHP-Mokotów, przy czym młodsi wygrali, a kadra przegrała mniej więcej podobnym stosunkiem bramek (po zliczeniu goli można było nawet powiedzieć, że wygraliśmy 8 do 7). 

Po obiedzie odbyła się znowu sesja gier terenowych, a po niej udaliśmy się do pobliskiego obozu Szczepu 265 WDH na tradycyjną leśną Mszę Św. Jakież było jednak nasze zdziwienie, gdy okazało się, że Msza została przesunięta na godz. 20:00. Co było robić – wróciliśmy do obozu, nazbieraliśmy chrustu, a zastęp kuchenny w rekordowym tempie przygotował kolację, dzięki czemu po około dwóch godzinach wbiegliśmy na polanę z ołtarzem i krzyżem w trakcie pieśni na wejście. Po Mszy zaproszono nas na ognisko, które (nie zaglądając w zęby darowanemu koniowi) nie było najbardziej interesującym ogniskiem, w jakim udało nam się uczestniczyć w trakcie tegorocznego obozu. Do siebie wróciliśmy w kompletnych ciemnościach.

Drugi rzut nocnych harcowników, po uzgodnieniu wszelkich parametrów i podpisaniu stosownych konwencji z komendantami okolicznych obozów, wyruszył na łów, planując zmycie hańby wczorajszej wpadki. Mieliśmy także kilka wizyt harcerzy z innych obozów. Ogółem, średnia długość snu w przeliczeniu na jednego uczestnika obozu wyniosła circa 3,27 godz. Niektórzy byli zresztą tak zmęczeni, że walili się byle jak i byle gdzie, ot choćby na stole wystawionym na majdanie podobozu gospodarczego.

Nic dziwnego, że dobudzić towarzystwo w poniedziałek rano było niezwykle trudno. Paradoksalnie, najbardziej wypoczęci byli wartownicy, dzięki czemu w ogóle udało się „poderwać" obóz do ostatnich już regularnych zajęć programowych w tym roku (we wtorek miała rozpocząć się pionierka końcowa). Ponieważ był to ostatni zwykły dzień z ostatnim zwykłym apelem, młodszy podobóz postanowił gremialnie dostąpić zaszczytu menażki, przy czym dla niektórych była to jedyna okazja na tym obozie do umycia szyi. Wszyscy przyznawali się do zagubienia różnych rzeczy, nawet komendant podobozu, który dzięki temu otrzymał kilka menażek wody: za kołnierz, w rękawy i w nogawki spodni. Mokrzy i szczęśliwi rozbiegli się po namiotach, aby zmienić ubrania i zameldować się oboźnemu. 

Menażka - jedna z najprzyjemniejszych kar na świecie. Czasem chłopcy specjalnie coś zbroja by dostąpić tego zaszczytu.

 

Jest to też jedna z najbardziej wychowawczych kar - im wyższa funkcja tym cięższa kara.

 

Komendant podobbozu dostaje "złotą menażkę" nie tylko za kołnierz ale również w rękawy i nogawki. 

Dzień upłynął na grach terenowych w podobozach, dokończeniu rozgrywek piłkarskiej ligi (mimo oferowania przez Ciastka bardzo niskiej ceny nikt jakoś nie chciał kupić ani jednego meczu) i przygotowaniach do festiwalu piosenki. Można sobie wyobrazić jak one wyglądały, ale najlepszym podsumowaniem wysiłków wokalnych naszych harcerzy będzie to, że po kilku godzinach przyjechała do nas straż leśna i prosiła, żeby być trochę ciszej, bo zwierzyna masowo opuszcza Bory Tucholskie, a ryby w jeziorach, nie mogąc zatkać sobie uszu, których wszak nie mają, pływają do góry brzuchami.

Wieczorem odbyło się ognisko głównie piosenkarskie oraz podsumowujące obóz, a w szczególności rajd. Pięknie ułożony przez Dextera stosik drewna po raz ostatni rozpalił się od jednej zapałki. Na kolejny taki moment trzeba będzie poczekać jakieś 330 dni. Zaczął siąpić deszcz, ale mimo to ogień nie zgasł, co dobrze świadczy o konstrukcji ogniska.

Ostatnia regularna obozowa noc upłynęła znów pod znakiem podchodów. Tym razem szczęście dopisało Patrykowi Kaźmierczakowi, który, w ślad za sukcesem, jaki dwa tygodnie wcześniej odniósł w obozie 22 WDH, zdobył proporczyk 265 WDH. Rośnie z niego postrach wartowników, którzy powinni szkolić się specjalnie w wyłapywaniu takich frantów jak Kazik (podajemy rysopis: wzrost średni, posturą podobny do krzaczka jałowca, małomówny, szybki jak błyskawica, niewidoczny jak duch, bezszelestny jak skute lodem jezioro, wzrok bystry, uśmiech szelmowski, pozostawia wyraźne ślady zapachowe). Podobno już teraz, gdy oboźny chce postraszyć zasypiającego wartownika, krzyczy mu nad uchem: „Kazik w obozie!" albo „Kazik nas podchodzi!". Działa to na wartowników, jak trzydzieści litrów zimnej wody wylanych za kołnierz i do końca nocy nie mrużą nawet oczu, byle nie dać się podejść Super-Kazikowi, mistrzowi nocnych harców i zdobywcy licznych proporców. Rankiem parlamentariusze 265 WDH uzgodnili z Szesnastką warunki odzyskania proporca: po południu mają dostarczyć 60 batoników oraz kilka litrów napojów do naszego obozu, a wówczas odzyskają swoją własność (w Lipinkach wykupiono wszystkie batony, więc chyba poważnie podeszli do tematu). 

 

Inna zdobycz. Flaga, kubki, menażki i latarka z obozu 22WDH zdobyte przez Pawła Hurasa, Daniela Karkowskiego, Dextera, Marcina Weissa oraz Jagodę i Dominikę.

 

Dwa trofea Patryka Kazimierczaka  - zdobyty wcześniej proporzec 22WDH "Topór" i proporzec 265WDH "Skrzydła". Ten ostatni wykradziony został podobno po raz pierwszy od 12 lat.

Od rana pogoda postanowiła ująć się za pokrzywdzonymi przez Szesnastkę harcerzami, bo lało jak z cebra, jakby na złość nam, którzy tego dnia mieliśmy rozpocząć zwijanie obozu. W zasadzie zaczęło lać już w nocy (dzięki czemu Super-Kazik miał ułatwione zadanie), ale dopiero nad ranem okazało się, jak intensywne były opady. Na placu apelowym utworzyło się regularne jezioro, a przez namioty poczęły przepływać bystre strugi wody i błota. W takich warunkach przystąpiono do pakowania oraz rozbijania oznaczonych urządzeń obozowych. Wyposażenie namiotów zostawiono jeszcze nienaruszone do jutra, w końcu w takich warunkach pogodowych nie da się spać na ziemi, bo można obudzić się 2 km od obozu w spienionym nurcie utworzonej ad hoc rzeki błota. Praca szła niemrawo i wielu z nas martwiło się co będzie z namiotami, które przecież nie mogą mokre jechać do Warszawy, a jeśli pojadą – muszą być niezwłocznie wysuszone. Na szczęście nie wszystko miało zostać rozbite, bo na nasze miejsce przyjedzie w sierpniu inna drużyna, która poprosiła o pozostawienie pewnych urządzeń obozowych; tam tez można było schować część naszego wyposażenia.

Po obiedzie zza chmur wylazło słońce i dało nam szansę na kontynuowanie zbożnego dzieła zniszczenia. Ciastko i Marek wpadli w taki szał destrukcji, że zaczęli rozbijać urządzenia namiotowe w podobozach. Tego było za wiele – sformowana naprędce brygada odwetowa wdarła się do siedziby komendy zgrupowania, zwanej „kurnikiem" (namiot rozpięty na palach około 2,5 metra od powierzchni ziemi, z podłogą zbitą z żerdek) i zaczęła demolkę w jeszcze lepszym stylu i w jeszcze szybszym tempie. Nareszcie harcerze dali upust swoim gorącym uczuciom, jakie żywili do młodszej kadry, a zwłaszcza do pionu gospodarczego. Przypominało to rozbijanie garnków i rwanie koszul przez Pawlaka i Kargula: Ciastko z Markiem cięli linki w podobozach, a chłopaki wyłupywali żerdki z konstrukcji kurnika. Dopiero groźba kilkugodzinnej przemowy Lesława podziałała na wszystkich kojąco. Odwetowcy uspokoili się, a Ciastko z Markiem mogli mówić o szczęściu spania w kurniku, a nie pod krzaczkiem. Tylko Wojtas snuł się po obozie jakiś struty i odmierzał godziny, a nawet minuty... Wieczorem odbyły się niezobowiązujace śpiewanki, ostatni akcent artystycznej strony obozu.

Rankiem we środę dało się już wyraźnie wyczuć bliskość domów i stęsknionych rodziców. Niestety, chłopcy nie ruszali się żwawiej i nie docierało do nich, że im szybciej skończą rozbiórkę obozu, tym szybciej wsiądą do autokaru i wyjadą do Warszawy. Autokar miał czekać od około 13:00, a o 14:00 mieliśmy zamówiony obiad w eleganckim lokalu około 5 km za Dolną Grupą (niedaleko Górnej Grupy, a co!). Na razie słychać było tylko łomot siekier i młotków, huk zrzucanych na stos żerdzi i pokrzykiwania kadry. Autokar przyjechał punktualnie, ale my niestety nie byliśmy w stanie zgrzeszyć punktualnością, więc wyjazd opóźnił się o około godzinę. Na chwilę przed wejściem do autokaru odbył się ostatni uroczysty apel tegorocznego obozu, na którym rozdano plakietki obozowe. Właściwie, są to plakietki wydane na okoliczność całej akcji letniej, gdyż nawiązują również do czerwcowego spływu kajakowego (wiosło odwzorowane na plakietce) i sierpniowej wyprawy do Wilna (koło rowerowe). Harcerze odznaczyli na plakietkach swoje uczestnictwo w poszczególnych obozach, przyszywając pod odpowiednim symbolem czarny koralik (w zasadzie to Kaczor poprzyszywał koraliki, ale nie przyznawajmy się do tego, bo jakby się Lesław dowiedział, to dopiero by nam nagadał).

W końcu ruszyliśmy. Na obiad dojechaliśmy około 15:00 (na szczęście poczekał na nas), a potem kierowcy (zmieniający się co 100 km) musieli dobrze cisnąć, żeby zdążyć na 20:00 pod szkołę nr 23, gdzie tłum rodziców skandował: „Witajcie! Witajcie!" Chcieli uhonorować bohaterskiego komendanta, przygotowali wiązanki kwiatów, chleb i sól. Ale z chłopcami wrócił inny instruktor, kwatermistrz Andrzej Karwan, bo komendant pozostał na miejscu obozu przekazując je komendantce zgrupowania, które za kilka dni rozbije w tym samym miejscu swoje namioty. Wreszcie podjechaliśmy pod szkołę i chłopcy uradowani wysypali się z autokaru wprost w objęcia rodziców. Po ponad trzech tygodniach mogli się już odprężyć, zapomnieć o obozowych trudach, bo nikt nie zbudzi ich na nocną wartę, ani nie pośle do służby w kuchni. Śmiech, radość, trochę chlipania, a przede wszystkim szczęście, że dotrwali, że się powiodło, że dali radę. Stanęliśmy w kręgu, zabrzmiało „Bratnie słowo". I oto, na naszych oczach, zamknął się rozdział w księdze dziejów Drużyny zatytułowany „Siedemdziesiąty czwarty obóz stały 16 WDH". 

Pożegnanie w kręgu.

Lech Najbauer, zdjęcia: Marek Gajdziński, Wojtek Talacha, Paweł Burakowski, Lech Najbauer, Mikołaj Nowakowski