Zaczęliśmy, zgodnie z planem, zbiórką przedwyjazdową, 14 sierpnia 2003 roku. Spotkaliśmy się pod gimnazjum Staszica, aby sprawdzić zamocowanie sakw, obejrzeć rowery i rozdzielić jedzenie i wyposażenie biwakowe między uczestników obozu (namioty, garnki, butle gazowe itp.). Nie wszyscy stawili się na zbiórkę, np. Krzysiek w histerycznym szale poszukiwał w tym czasie koła do swojego pojazdu w hurtowniach i sklepach rowerowych; na szczęście udało mu się kupić to, czego szukał i następnego dnia dołączył do nas. W ramach zbiórki chłopcy przejechali na skwer Alojzego Pawełka, na którym jutro mieliśmy uroczyście rozpocząć obóz rowerowy 16 WDH.

Następnego dnia, 15 sierpnia, wyznaczyliśmy sobie zbiórkę punktualnie o 7:00 na skwerze. Dlaczego akurat tu? Alojzy Pawełek, instruktor harcerski z początków scoutingu w Polsce, nie był wprawdzie harcerzem Szesnastki, ale sprawował funkcję komendanta pierwszego obozu naszej Drużyny. Każdy, kto nosi zawiszacką krajkę i kostki, pamięta, że obóz ten odbył się w Kołbach na Polesiu w 1913 roku. Miał on charakter tajny (jak i cały ruch scoutowy w zaborze rosyjskim) i był pierwszym obozem, jaki zorganizowano na obszarze tzw. kongresówki. W 90-tą rocznicę tego wydarzenia nie wypadało nam rozpocząć naszej wyprawy inaczej, niż właśnie w tym miejscu.

Jako się rzekło, zbiórkę wyznaczyliśmy sobie punktualnie, ale nie wszyscy wzięli sobie to do serca. Na dwóch kolarzy, których nazwiska litościwie pominiemy, czekaliśmy jeszcze kilka minut. W końcu w komplecie ustawiliśmy się do pamiątkowych zdjęć pod tablicą z nazwiskiem patrona skweru. Staliśmy w szeregu, trzymając kurczowo kierownice rowerów: Marek Gajdziński (komendant obozu), Lech Najbauer (zastępca komendanta obozu do 20 sierpnia), Mikołaj Nowakowski (oboźny w pierwszym tygodniu), Krzysztof Pasternak (oboźny w drugim tygodniu), Paweł Huras i Michał Zdunkiewicz (Jakub Kurek miał do nas dołączyć w Ossowie). Oprócz harcerzy Szesnastki na obóz wybrał się także Daniel Wołochowicz, kolega szkolny Mikołaja, być może już wkrótce członek naszej Drużyny. Na zbiórce wyjazdowej stawił się także kwatermistrz Andrzej Karwan, który przekazał komendantowi dokumentacje obozową i pieniądze. Sprawdziliśmy jeszcze raz nasz ekwipunek (zwłaszcza paszporty, bo przecież część trasy wieść miała przez Litwę do Wilna) i powoli ruszyliśmy w podróż. 

Zbiórka wyjazdowa na Placu Alojzego Pawełka.

Na pobliski Dworzec Zachodni odprowadzili nas rodzice Michała, Daniela i Mikołaja. Wkrótce wsiedliśmy do pociągu, wepchnęliśmy rowery do przedziału bagażowego, załadowując go niemal zupełnie, i wygodnie zasiedliśmy na twardych ławkach – ostatni taki „przysiad" przed czekającym nas dwutygodniowych wygniataniem zadków na rowerowych siodełkach.

W Ossowie czekał na nas Jakub Kurek ze swoim tatą. Dosiedliśmy aluminiowo- kadmowo- molibdenowo- chromowo- stalowych rumaków, ściągnęliśmy popręgi i ruszyliśmy do kaplicy Bitwy Warszawskiej, aby wziąć udział w uroczystościach 83-ciej rocznicy Cudu nad Wisłą. Po drodze dały o sobie znać pewne mankamenty pakowania i mocowania sakw, więc czas pozostały do Mszy Św. poświęciliśmy na poprawianie bagaży i tuningowanie rowerów. Nabyliśmy również flagę, którą zatknęliśmy na bagażniku jednego z rowerów; towarzyszyła nam ona przez całą wyprawę.

W czasie uroczystej Mszy dołączył do nas drużynowy, Lesław Kuczyński oraz Daniel Karkowski, Wojtek Talacha i Ola Kuczyńska. Było nas więc całkiem sporo, jak na wakacyjną porę. Czekaliśmy jeszcze na Janka Urmańskiego, ale jak się później okazało, dołączył do nas dopiero szóstego dnia obozu.

Po Mszy Św. przejechaliśmy pod szkołę w Ossowie, aby zwiedzić makietę bitwy i dokonać rytualnych wpisów w księdze pamiątkowej. Rysunek zawiszackiej lilijki i nasze podpisy zajęły niemal całą stronę. Odczekaliśmy jeszcze kilkanaście minut obserwując wyścig niepełnosprawnych sportowców na specjalnych wózkach i ruszyliśmy na Wołomin. Po kilkunastu minutach jazdy asfaltową szosą skręciliśmy w las i na bocznej żwirowej drodze dokonaliśmy przemundurowania. Nasze galowe uniformy znikły w sakwach, a my przyoblekliśmy się w polówki, czyli zielone koszulki z emblematem 16 WDH oraz czapeczki. To były teraz nasze rowerowe mundury. 

 

Msza Święta w Ossowie w rocznicę Cudu nad Wisłą.

 

Przed szkołą w Ossowie.

Na razie bez większych problemów rozwijaliśmy prędkości 15 – 20 km na godzinę. Klucząc leśnymi i podmiejskimi drogami dojechaliśmy do Wołomina. Tu okazało się, że już czas na obiad, a tak się akurat szczęśliwie złożyło, że przejeżdżaliśmy obok domu Kuby Kurka. Nie pozostawało nam więc nic innego, jak tylko wprosić się do jego rodziców. Oczywiście – jedzenie mieliśmy swoje, chodziło tylko o podgrzanie konserw i zorganizowanie jakiegoś napoju. Tata Kuby trochę się zdziwił, bo myślał pewnie, że zobaczy syna dopiero za dwa tygodnie, ale nie mniej zdziwiona była mama. Na szczęście popas nie trwał długo, a wyznaczona przez komendanta sekcja kuchenna (Kuba i Michał) szybko uporała się z podaniem obiadu, a następnie z myciem naczyń. Na odchodnem pożarliśmy 2 kg śliwek. 

Obiad u Jakuba w ogrodzie.

Teraz skierowaliśmy się na Kamieńczyk nad Liwcem, gdzie na wyspie miał się odbyć nasz pierwszy biwak. Zmierzał tam już Lesław z ekipą, dzięki czemu nie musieliśmy się martwić koniecznością poszukiwania dogodnego miejsca po ciemku. Zmęczeni pierwszymi kilkudziesięcioma kilometrami, rozglądaliśmy się za jakąś kolacją. W tym czasie pojawiły się także pierwsze oznaki zmęczenia sprzętu. Najpierw Michałowi przesunęły się sakwy i zaczęły obcierać o szprychy. Trochę czasu zajęło nam awaryjne podwieszenie ich na bagażniku. Potem Paweł złapał gumę. Rzecz zwykła, ale zmiana dętki zajęła nam około godziny. W końcu Mikołajowi popsuła się piasta, w związku z czym musiał przerwać podróż. Na szczęście nie byliśmy jeszcze zbyt daleko od Warszawy, więc tata Mikołaja przyjechał po niego samochodem. Nazajutrz, w sobotę, Mikołaj miał dokonać niezbędnej naprawy roweru i dołączyć do nas gdzieś pod Ostrołęką. Póki co zostawiliśmy go we wsi Mościska i pociągnęliśmy do Kamieńczyka.

Liczyliśmy na jakiś dobry posiłek w tej letniskowej miejscowości, ale wszystkim, co mogliśmy sobie zaoferować okazała się kiełbasa z rusztu z frytkami. Dobre i to, zwłaszcza, że popijaliśmy gorącą herbatą, a noc sierpniowa bywa chłodna. Po kolacji ruszyliśmy nad Liwiec. Długo szukaliśmy dogodnej przeprawy przez wyschniętą rzekę, a właściwie to nie przeprawy, tylko Lesława, który miał ją nam wskazać. Z ciemności wynurzył się wreszcie nasz drużynowy w towarzystwie poszukującego go Szwejka i ruszyliśmy przez chaszcze, pokrzywy, błota i najeżone krowimi plackami łąki. Po około pół godzinie byliśmy na wyspie i nawet nie zauważyliśmy jak przeszliśmy przez rzekę. Na polanie na wyspie płonęło ognisko, więc w jego blasku rozpoczęliśmy rozbijanie namiotów. Nie szło nam to najlepiej, zwłaszcza, że jeden z namiotów był w zasadzie tylko tropikiem, pod którym miały parkować nasze rowery i jego rozłożenie bez sypialni okazało się dość skomplikowane. Jakoś się jednak udało i zaraz po wieczornych ablucjach w płytkim Liwcu zapadliśmy w sen.

Rano pobudkę zarządził Krzysiek, zastępujący tymczasowo Mikołaja. Świeciło przepiękne słońce, a rzeka była orzeźwiająco chłodna. Zwinęliśmy namioty, odbyliśmy krótki apel, z udziałem drużynowego i ruszyliśmy w drogę. Śniadanie postanowiliśmy zjeść nad pobliskim Bugiem, ale najpierw przejechaliśmy do Kamieńczyka po zakupy. Od tego dnia, niemal codziennie, na nasze śniadanie składały się płatki na mleku. Siedząc nad brzegiem rzeki snuliśmy plany dalszych etapów i wysyłaliśmy SMSy do Mikołaja z pytaniami o postępy w naprawie roweru. Zapowiedział swój powrót na trasę po południu. 

 

Poranna kąpiel w Liwcu.

 

Biwak na wyspie.

Znad Bugu ruszyliśmy w kierunku Wyszkowa. Musieliśmy wyjechać na asfaltową szosę, bo polnych i leśnych duktów po prostu nie było. Dzięki temu mieliśmy bardzo miłą niespodziankę, spotykając po drodze rodziców Michała i Janka Czernikiewiczów. Jadąc samochodem rozpoznali nasze charakterystyczne koszulki i czapeczki i zatrzymali się na poboczu. Napoili nas, odebrali śmieci pozostałe po śniadaniu i już mieliśmy ruszać dalej, gdy zza zakrętu wyłoniły się cztery objuczone plecakami postacie. Bez trudu rozpoznaliśmy w nich Lesława, Wojtasa, Daniela i Olę. Wracali znad Liwca. Pomachaliśmy im odjeżdżając, bo wzruszenie nie pozwoliłoby nam na drugie już tego dnia pożegnanie z nimi. 

Śniadanie nad Bugiem.

Oderwawszy się od naszych znajomych skierowaliśmy kroki, a raczej kierownice, na Wyszków. Zaczęło się chmurzyć i nawet wydawało się, że spadnie deszcz, ale na szczęście pogoda nas oszczędziła. Z Wyszkowa dalsza trasa wiodła do Ostrołęki. Odszukaliśmy na mapie drogę, która wydawała się mniej uczęszczana, ale asfaltowa, i wjechaliśmy w las. Nasz entuzjazm sflaczał równie szybko, jak dętka Pawła – droga na Ostrołękę, okazała się droga przez mękę. Skrót „dno" (od tytułu audycji radiowej „Droga na Ostrołękę") był nie tyle adekwatny do naszych spostrzeżeń, co wręcz zbyt łagodny. Przez 15 kilometrów terkotaliśmy po piaszczystej nawierzchni, jadąc po czymś, co przypominało podkłady kolejowe, a było rzędem muld rozmieszczonych w poprzek drogi. Wydawało się nam, że „dno" nie ma końca. Rowery podskakiwały, my na nich, bagaże spadały, śrubki się odkręcały i w dodatku żadnego sklepu, ani baru. Te paręnaście kilometrów wykończyło nas i było jednym z najtrudniejszych etapów wyprawy. Czas był już najwyższy na jakiś popas. 

 

DNO - Droga Na Ostrołękę.

 

20 kilometrów jazdy po tarce.

Wkrótce dojechaliśmy do torów kolejowych. W tym samym czasie Mikołaj przesłał wiadomość, że zbliża się do Prabutów (nie tych na Pomorzu, rzecz jasna), a ponieważ stacja, przy której przekraczaliśmy tory, była tuż obok, daliśmy mu sygnał, aby wysiadł na niej i dołączył do peletonu. Mikołaj zobaczył nas z okna pociągu i po paru minutach w pełnym składzie zajechaliśmy pod sklep. Wytelepani niemiłosiernie, dzwoniąc zębami i drgając wedle opisów znanych z podręczników medycznych (choroba Św. Wita) zrobiliśmy sobie dłuższy odpoczynek. Dowiedzieliśmy się, że droga na Ostrołękę w swym dotychczasowym kształcie kończy się za jakieś 5 km, po czym powinniśmy trafić na asfalt. Ta wiadomość uskrzydliła nas i wkrótce faktycznie wjechaliśmy na komfortową asfaltową szosę.

We wsi Goworowo dojrzeliśmy ogromny gmach restauracji. Czas był już najwyższy nie na obiad nawet, lecz na obiado-kolację. Niestety, lokal został zarezerwowany na przyjęcie weselne, więc musieliśmy udać się do pobliskiego baru, gdzie do jedzenia było tylko... piwo. Na szczęście, właścicielka lokalu o dumnej nazwie „Bank piwny", pozwoliła nam skorzystać z grilla ustawionego w ogródku przed barem. Zakupiwszy kiełbasę, węgiel drzewny oraz trzy butelki denaturatu (na podpałkę, rzecz jasna), rozpoczęliśmy kolejną kiełbasianą ucztę.

Gdy skończyliśmy zapadał już zmrok. Czym prędzej więc dosiedliśmy naszych pojazdów i w poszukiwaniu dogodnego miejsca biwakowego udaliśmy się nad Narew. Znaleźliśmy całkiem miłą polankę w lesie, nieopodal rzecznej skarpy, na której urzędowało stado przeżuwających trawkę krów rasy holenderskiej. Rozbiliśmy obóz, umyliśmy się w leniwych nurtach rzeki i zapadła cisza nocna. 

 

Zwijanie biwaku nad Narwią.

 

Ruszamy na trasę 3-go etapu.

Kolejnym dniem obozu była niedziela. Postanowiliśmy udać się do najbliższej wsi, zjeść śniadanie i wziąć udział we Mszy Św. Tropiąc ciągnących zewsząd wiernych trafiliśmy do postawionego na skraju wsi Kamianka kościoła. Wobec braku czasu na posiłek zmieniliśmy plany i najpierw wzięliśmy udział we Mszy, a dopiero potem popędziliśmy do sklepu, gdzie spory tłumek wiernych raczył się już przedpołudniowym piwkiem niedzielnym. My, oczywiście, zadowoliliśmy się mlekiem i płatkami.  

 

Przed Mszą Św. w leśnym kościele św. Anny.

 

Śniadanie przed sklepem.

Szwejk skorzystał z tego, że woda w kociołku, przeznaczona do mycia menażek, nie została w całości wykorzystana, a ponadto nagrzała się w słońcu, i dokonał rytualnego golenia paszczy. Z braku lusterka posłużył się błotnikiem z roweru Mikołaja. Rozebrany do pasa z namydlonym obliczem wzbudził entuzjazm miejscowej ludności płci żeńskiej oraz zazdrość przedstawicieli płci przeciwnej. Ostatecznie wyszło mu całkiem nieźle, w każdym razie krew z tętnicy udało się jakoś zatamować.

Po sutym posiłku wypadało... coś zjeść. Udaliśmy się zatem w kierunku Ostrołęki. Doskwierały nam awarie rowerów, które bardzo ucierpiały poprzedniego dnia na muldach drogi na Ostrołękę. Psuły się hamulce, przerzutki, manetki, odkręcały śrubki, rozluźnione popręgi sakw wpadały między szprychy. Postanowiliśmy dokonać gruntownego przeglądu i serwisowania rowerów nazajutrz w Piszu. Póki co wjechaliśmy do Ostrołęki i zaraz z niej wyjechaliśmy, kierując się w stronę jeziora Nidzkiego. Obiad zjedliśmy w ostatniej większej miejscowości na Kurpiach. Była to wieś Łyse, słynna z odbywających się tu wielkanocnych konkursów na największą palmę. Nam będzie się kojarzyć w pierwszej kolejności z niebanalną architekturą sakralną, a w drugiej – z wątpliwymi zaletami kulinarnymi. Nasz posiłek składał się bowiem z żurku i fasolki po bretońsku (dlaczego nie po kurpiowsku?), przy czym najpierw podano nam herbatkę, potem drugie danie, a na koniec zupkę, co uznaliśmy za miejscowy zwyczaj. Innym zwyczajem okazała się niewiedza restauratorów na temat przepisów podatkowych i księgowych nielitościwie panujących w naszym kraju – wystawienie faktury VAT okazywało się dla większości z nich tak wielkim przeżyciem, że nieomal mdleli. 

 

Szwejk goli się "w błotniku".

 

Przed kościołem w miejscowości Łyse.

W promieniach chylącego się ku zachodowi słońca wjechaliśmy w krainę tysiąca jezior. Lokalny znawca piw i tanich win pokazał nam nawet miejsce, gdzie przez wojną była północna granica Polski, oddzielająca ją od dawnych Prus Wschodnich. Jadąc niespiesznie na rowerach dostrzegaliśmy to, czego nie da się zauważyć pędząc samochodem: krajobraz nagle zmienił się, podobnie zresztą, jak i nawierzchnia szosy. Jechaliśmy środkiem sosnowo-świerkowego lasu, mając mur z drzew po lewej i po prawej stronie. Szosa była wąska, asfalt bardziej czarny i porowaty. Ani chybi – byliśmy na Mazurach.

Ten etap, mimo niedzieli, był jednym z najdłuższych - zrobiliśmy 88 km. Umordowani i wygniecieni na siodełkach skręciliśmy w las i po kilku kilometrach dojechaliśmy na pole namiotowe „Mały Lasek" nad jeziorem Nidzkim. Stało tu kilka namiotów i przyczep campingowych, płonęło ognisko, a przy pomoście cumował jacht. Natychmiast po ochłonięciu i zrzuceniu z siebie trudów podróży oraz brudnych ubrań wskoczyliśmy do jeziora. Pożyczywszy miski od biwakujących nieopodal turystów dokonaliśmy gruntownego mycia, a po rozbiciu namiotów, w kompletnej ciemności przygotowaliśmy sutą kolację: zupki w proszku i kanapki z mielonką. Szybko zapadliśmy w sen zasłużony i głęboki. 

 

Biwak nad jeziorem Nidzkim.

 

Michał w "garażu" pod tropikiem.

Nazajutrz bez śniadania ruszyliśmy do Pisza. Tam spotkaliśmy rodziców Daniela, obozujących gdzieś w okolicy i nie znaleźliśmy wujka Michała, pływającego gdzieś po jeziorach. Zjedliśmy za to wystawne śniadanie (jajecznica z trzech jaj) i udaliśmy się na poszukiwanie serwisu rowerowego. Mieliśmy szczęście, trafiliśmy do dużego salonu połączonego z warsztatem. Zabawiliśmy tam kilka ładnych godzin, bo usunięcie usterek i regulacje sprzętu nie były łatwe. Niektóre naprawy wymagały zatrudnienia fachowych serwisantów.  

 

Śniadanie w Piszu.

 

Przerwa serwisowa.

Wreszcie wczesnym popołudniem ruszyliśmy na Orzysz. Po drodze zjedliśmy naprawdę pyszny obiad w karczmie rybackiej (de volaille oraz sandacz w śmietanie... pycha!). Kilka kilometrów dalej wykąpaliśmy się w jeziorze Śniardwy, które nas rozczarowało, bo było bardzo płytkie i kamieniste. 

 

Pierwszy prawdziwy obiad w drodze.

 

Wielkie i płytkie jezioro Śniardwy.

Jadąc to asfaltem, to leśnymi drogami, wjechaliśmy w Mazury Garbate. W istocie, nazwa pasuje do tych pagórków, wzgórz i dolinek. Musieliśmy się czasem nieźle namęczyć, aby podjechać pod górę na objuczonych bagażami rowerach. Nie zawsze się to zresztą udawało i czasem trzeba było rower pchać. W zapadającym zmroku wjechaliśmy do Orzysza. Kupiliśmy jedzenie na kolację i jutrzejsze śniadanie i pojechaliśmy szukać noclegu. 

Droga wzdłuż ogromnego jeziora Śniardwy.

Na polance nad jeziorem Orzysz, tuż obok biwakujących ostatnich chyba w tym roku turystów, rozbiliśmy po ciemku nasze namioty i zjedliśmy kolację złożoną z kanapek, pomidorów i jabłek. Kąpiel zostawiliśmy sobie na jutro, bo nikt nie miał siły włazić po nocy do jeziora. Księżyc wschodził czerwono, ryby rzucały się w wodzie, a my spaliśmy sobie w najlepsze.

Nazajutrz, po pobudce i śniadaniu (płatki z mlekiem i kanapki) wykąpaliśmy się gremialnie w jeziorze. Wypoczęci i najedzeni byliśmy gotowi do dalszej drogi. Wtedy właśnie dostaliśmy wiadomość o tragicznej śmierci siostry naszego harcerza, harcerki żeńskiej Szesnastki, Oli Kalenik. W pierwszym napotkanym kościele zmówiliśmy modlitwę za spokój jej duszy. 

 

Biwak nad jez. Orzysz.

 

Po śniadaniu.

 

Pierwszy napotkany tego dnia kościół był szczęśliwie otarty.

 

Po modlitwie za spokój duszy tragicznie zmarłej Oli.

 

Daniel złapał gumę.

 

Niespodziewane potkanie z dwoma dziewczynami.

Na krótki postój wpadliśmy do Starych Juch. Było jeszcze wcześnie, za wcześnie na obiad, a my naiwnie myśląc, że po drodze uda się nam znaleźć jakiś lokal, nie skorzystaliśmy z bogatej oferty kulinarnej Starych Juch. Niestety, w kolejnych miejscowościach o restauracjach czy choćby barach nie słyszano. Musieliśmy zatem kupić konserwy i chleb i samemu zorganizować sobie posiłek, nazwany przez Mikołaja „eintopf". Nad brzegiem jeziora, które swoją nazwę zawdzięczało przytulaniu się (nie wiedzieliśmy dokładnie kogo do kogo lub czego) urządziliśmy popas. Plaża z kawałkiem pomostu należała do jakiegoś Niemca (albo przynajmniej była przezeń użytkowana), który doskonale zrozumiał co to jest „eintopf" i pozwolił nam na zorganizowanie pikniku. Sekcja kuchenna tak energicznie przyrządzała posiłek, że część drogocennego jadła znalazła się na ziemi (i na zbyt blisko parkujących rowerach). Przed obiadem porządnie się wykąpaliśmy, kąpiele wszak były jedną z głównych atrakcji rowerowej wyprawy, szeroko zachwalanej w mediach elektronicznych i papierowych. 

 

Mazury Garbate w niczym nie ustępują górom.

 

Na niektóre wzniesienia nie dawało się wjechać.

Powoli wyjeżdżaliśmy z Mazur. Krajobraz zmieniał się i gęstym lasom iglastym ustąpiły miejsca lasy mieszane. Więcej też było pól i piaszczystych polnych dróg. Kilka razy zabłądziliśmy poszukując właściwego szlaku. Przejeżdżaliśmy przez małe, zagubione w garbatych polach wioski, które wyglądały jak wymarłe (nawet dzieci nie rzucały w nas kamieniami). Więcej życia dało się wyczuć w dosłownym tego słowa znaczeniu w miejscowości Nory, gdzie znajduje się chyba zbiornik z gnojówka zbieraną w całej północnej Polsce – smród był taki, że się nam szprychy skręcały jak sprężynki.

Ostatecznie zamiast nad jezioro Olecko skierowaliśmy się do miasteczka Raczki, które było pierwszą miejscowością na Suwalszczyźnie, jaką odwiedziliśmy. Charakterystyczne cechy regionu dało się zauważyć w sposobie mówienia miejscowej ludności oraz po kartaczach w karcie w barze na rynku. Niestety, kartacze figurowały jedynie w menu, więc na kolację zjedliśmy zapiekanki. Odwiedziliśmy sklep, w którym zaopatrywał się nasz spływ kajakowy w czerwcu i zrobiliśmy awanturę z powodu nie przysłania faktury za dokonane wówczas zakupy. Przerażona załoga sklepu obiecała poprawę. Wspaniałomyślnie darowaliśmy im życie.

Zapadł zmrok i zaczął siąpić deszcz, pierwszy deszcz w czasie tej wyprawy. Wąską asfaltówką, a potem polną drogą, dojechaliśmy do jeziora Bolesty, nad którym chłopcy nocowali na spływie. Odnaleźliśmy pochyłą polankę na brzegiem i w narastającej ulewie rozbiliśmy namioty. Zasypialiśmy przemoczeni i w niezbyt dobrych nastrojach.

Spodziewaliśmy się załamania pogody, ale na szczęście kolejny poranek przywitał nas słońcem i wiatrem, dzięki czemu namioty i przemoczone ubrania szybko wyschły. Tradycyjne śniadanie, na które składało się mleko i płatki zakupione poprzedniego dnia w Raczkach, przywróciło dobry nastrój.  

Suszenie namiotów nad jez. Bolesty.

Dzisiejszy etap był bardzo krótki (około 25 km, co okazało się jedyną długością zgodną, jak na razie, z programem obozu; do tej pory bowiem z etapów 45-ciokilomentorwych robiły się 70-ciokilometrowe, a z 50- ciokilometrowych – 90-ciokilomentorowe; przy czym trzeba stwierdzić, że niespecjalnie nam to przeszkadzało). Na obiad byliśmy umówieni nad jeziorem Wigry, na kursie drużynowych, który mieliśmy odwiedzić z serią wykładów. Po symbolicznej kąpieli w jeziorze Bolesty (wykąpała się tylko skromna delegacja uczestników obozu), przejechaliśmy do Płociczna, niedaleko brzegu Wigier. Tam, popasawszy nieco, zorientowaliśmy się gdzie szukać obozu kursowego i po godzinie byliśmy na miejscu.

Zajechaliśmy z fasonem przed namiot komendanta zgrupowania, ale nikt nie wyskoczył nas witać. Dopiero energiczne chrząkania i zbiorowe użycie dzwonków rowerowych wywabiły na plac komendanta. Wskazał nam miejsce na biwak i zaprosiwszy na obiad udał się do swoich zajęć.

Obóz kursu był jednym z trzech podobozów zgrupowania, które ulokowało się na polanie na stromym brzegu jeziora Wigry, między Płocicznem i Bryzglem. Skrajem polany kursowała wąskotorowa ciuchcia z turystami, którzy z ciekawością podglądali podobóz harcerek i część gospodarczą zgrupowania. Ponieważ obowiązywała obrzędowość indiańska, zwłaszcza w podobozie kursu, więc nie obyło się bez napadu na pociąg – podobno turyści byli zachwyceni.

My również, zwłaszcza, gdy po raz pierwszy w czasie tej wyprawy zjedliśmy prawdziwy obozowy obiad w prawdziwej obozowej stołówce i nie wywołaliśmy przerażenia pytając o fakturę. Po obiedzie i rozbiciu namiotów poszliśmy odwiedzić poszczególne podobozy. Największe wrażenie zrobił na nas podobóz kursu drużynowych „Tippi – Canoe". Obrzędowości indiańskiej podporządkowano wspaniałe zdobnictwo oraz zwyczaje obozowe. Uczestnicy kursu przybrali „indiańskie" imiona (np. Szumiący Jawor czy Czarny Wilk), punktacja oznaczana była przy pomocy wykonanych z szyszek wampunów, suszarnię zbudowano w kształcie canoe, główna brama ozdobiona była symbolem węża, a boczna tarczą ze znakami plemion (zastępów) przybitą do skrzyżowanej włóczni i tomahawka, zaś tablice rozkazów wieńczył totem białego orła. Całości dopełniały symboliczne mary wodza Indian, ogromy pal totemowy oraz tipi, postawione tuż przy głównej bramie, gdzie odbywały się rady plemion i płonęła watra.

Po zwizytowaniu podobozów, rozpoczęliśmy zasłużoną labę, co było zresztą zgodne z programem obozu. Najpierw odbyła się oczekiwana z niecierpliwością kąpiel w zimnym i głębokim jeziorze Wigry (wspaniały pomost kąpielowy i profesjonalna skocznia im. Trufla zachwyciły zwłaszcza Krzyśka), potem zrobiliśmy porządki w naszym podooboziku i przygotowaliśmy się do kolacji.  

 

Przed bramą jednego z podobozów.

 

Na pomoście im. Trufla.

Niektórzy z nas odbyli już pierwsze wykłady na kursie drużynowych. Tymczasem dogonił nas wreszcie Janek Urmański, który zamienił plecak na rower i sakwy Lecha (czyli moje, gdyby ktoś nie wiedział) i zastąpił go (czyli mnie) na funkcji zastępcy komendanta obozu w drugim tygodniu. Część naszych chłopców poszła na ognisko do pozobozu harcerek, inni kontynuowali zajęcia na kursie i uczestniczyli w jego radzie wewnątrz tippi.

Po ciszy nocnej zapowiadały się podchody obozu kursu drużynowych. Do akcji zgłosili się Jakub i Daniel. Atak nastąpił około godziny 2:00 w nocy. Chłopakom udało się pokonać wartownika i wynieśli z obozu laskę skautową jednego z kursantów.

tekst: Lech Najbauer, zdjęcia: Lech Najbauer, Marek Gajdziński