Już kilka tygodni wcześniej wiedziałem, że ten zlot nie będzie wyglądał tak, jak dotychczasowe. Nie chodzi tu wcale o zmianę hufcowego, ale o fakt, że przyjdzie nam zawalczyć bez tegorocznych maturzystów tj. naszych wodzów: Pawcia i Artka. Wydawałoby się, że nie damy rady, że będzie ciężko. Nie było. Przeszliśmy ten sprawdzian "samodzielności" bardzo pomyślnie, zajmując ostatecznie na podium pierwsze miejsce. Ale zacznijmy od początku...

Piątek, 4 kwietnia, godzina 19:10.

Zatłoczony autobus miejski wypełniony po brzegi harcerzami, plecakami i zaaferowanymi sytuacją ludźmi zamyka drzwi i odjeżdża z pętli os. Górczewska w trasę do Leszna. Wiemy, że biwak będzie osadzony w realiach Polski Piastów i że wzywa nas Jaśnie Oświecony Książę Mazowiecki Jędrzej I do obrony przed "najazdami pogańskich plemion Jaćwingów, Sudawów, Prusów i Galindów". Praktycznie nic poza tym. Podróż mijała nam w przyjemnej atmosferze. Po wyjściu z autobusu i przegrupowaniu się czekała nas gra. Moim skromnym zdaniem niezbyt ciekawa. Miała na celu zbieranie po lesie, w czasie marszu do ośrodka, wojowników, którzy byli reprezentowani przez poprzyczepiane do drzew kartki. Światła po niemal 7 kilmetrowej przechadzce z plecakami ożywiły zmęczonych szeregowych i dodały im nowych sił. Co było ciekawe w tym roku nie zostaliśmy zakwaterowani w szkole w środku jakiegoś miasteczka, jak w latach ubiegłych, a w ośrodku letniskowym, w centrum puszczy, czyli według zamierzeń organizatorów daleko od ludzi. Prawda, domki pozostawiały wiele do życzenia (te zagrzybiałe grzejniki wielkości średniej szafki sprawiały wrażenie, jakby były z ubiegłej epoki), ale w sumie nie było bardzo źle. "Grunwald", jako jedna z najliczniejszych reprezentacji, dostał jeden domek wyłącznie dla siebie. Według zaleceń wywiesiliśmy na drzwiach herb rodu schludnie przygotowany przez dh. Kajetana Kapuścińskiego.

Zlot rozpoczął się apelem i zameldowaniem obecnych na nim drużyn łącznie z wynikami z gry. Jaśnie Panujący (komendant) przyglądał się całości z podwyższenia owinięty czerwoną płachtą/togą i co jakiś czas machający do nas pozdrowieńczo ręką, do złudzenia przypominając Cezara.

Zabawny fakt, który nam zapewne zapadnie w pamięć na długo: wracając w szyku z miejsca apelowego pomyliliśmy biegnącego Luckyego z Dexterem. Chyba mu się to nie spodobało. He, he.

Pierwszy (i ostatni zarazem) kominek wypadł świetnie. Jako jedyni mieliśmy naprawdę solidnie przygotowane zadanie przedzlotowe tj. "historię rodu na pergaminie spisaną". To spotkanie całości przy jednym płomieniu świecy (w "nieco" zadymionym pomieszczeniu refektarza) było najbardziej znaczącym wprowadzeniem do obrzędowości. Przenieśliśmy się myślą w czasy Piastów i poczuliśmy klimat tamtych czasów dzięki m.in. obecnemu wtedy Lesławowi, który w charakterystycznym dla siebie skrócie opowiedział o wyglądzie okolicznych terenów przed paroma setkami lat. Pewnie wie co mówi. Pewnie je widział.

Jednym z zadań pobocznych, które, jak mi się wydaje, nie wyszło nam najgorzej, było wymyślenie okrzyku rodu, czyli drużyny. Pozwolę sobie przytoczyć kilka propozycji:

[okrzyk] Wielcy w czynach, a nie w mowie! [odzew] Sulimowie!

Damy mdleją przy tym słowie! Sulimowie!
Każdy zadrży przy tym słowie! Sulimowie!
Nawet Kajtka wodogłowie! Sulimowie!
Nie mam już pomysłów w głowie! Sulimowie!
Nawet Idzin Ci to powie! Sulimowie! 

Oczywiście ze względu na łatwość dobrania rymu w czasie zlotu rodziło się jeszcze sporo innych podobnych okrzyków, które pobrzmiewały na apelach, alarmach i podczas zwykłych przemarszów.

Czekało nas wiele konkurencji, które sprawdzały w głównej mierze naszą kondycję fizyczną i zgranie drużyny oraz zastępów. Następnego dnia pierwszą z nich był turniej rycerski, który miał nas przygotować do boju z pogańskimi plemionami i polegał na zaliczeniu z jak najlepszym wynikiem przeszkód porozrzucanych na terenie całego ośrodka. Były to m.in.: wyścig w kolczudze, turniej szermierczy połączony ze strzeleckim, przejście poprzez linę i zrobienie jak największej liczby pompek i przysiadów. Gierbo dobrze wykazał się w swojej roli, koordynując nasze rozmieszczenie na przeszkodach.

Po sprawdzeniu się w turnieju rycerskim wyruszyliśmy do lasu z zadaniem poszukiwania drewna i kopalni żelaza na odpowiednie zbudowanie umocnień i wykucia oręża i zbroi dla wojsk. Drużynowi mieli przebywać w wyznaczonym punkcie, giełdzie, gdzie mogli wymieniać dostarczone przez ich ludzi materiały na złoto w takiej wartości, na jaką pozwalał rynek. Można było napadać na inne drużyny wracające z poszukiwań zdejmując im czapki i w ten sposób pozyskiwać ich drewno lub żelazo. Giełda, szczególnie pod koniec rozgrywek, wahała się bardzo mocno i niezależnie od słupków wartości, co jednak nie wynikało z planów gry, a z jej wykonania. To właśnie było jej największym niedociągnięciem.

Po owocnych poszukiwaniach i wymianie kruszców na targu zostało ogłoszone polowanie przed ucztą. Do wyboru była sarna, guziec (w polskich lasach?!) i niedźwiedź. Zwierzyna punktowana odpowiednio co do jej wielkości. Warto wspomnieć, co mnie rozbawiło szczególnie w przypadku niedźwiedzia, że zabijało się zwierzynę poprzez rozłożenie na łopatki. Sarnę można było wytropić nasłuchując dźwięku gwizdka, guźca idąc po znakach patrolowych, a niedźwiedzia po śladach krwi. Najsilniejsi na rozkaz Gierba poszli znakami ułożonymi z patyków, zostawiając największego zwierza w spokoju, zaś on sam wraz ze mną, Kajtkiem i kto tam się jeszcze nawinął poszliśmy na poszukiwania sarny. Było strasznie dużo biegania. Po pewnym czasie udało nam się jednak wypatrzyć czmychającą wśród drzew sarnę, czyli Janka Kalisza, co jakiś czas dmuchającego w gwizdek. Ostatecznie dopadli go w następującej kolejności: Kajtek, Grzesiek z "Sulimy", Paweł Mularczyk i ja. Za zdobycz dostaliśmy 12 sztuk złota, którymi podzieliliśmy się odpowiednio z "Sulimą" (w stosunku 3 do 4). Mało? Otóż nie. Jak się miało później okazać nikomu nie udało się schwytać ani guźca, ani niedźwiedzia. Dobra nasza.

Później nastąpiła pora obiadu i każda z drużyn miała przygotować to, co wcześniej ze sobą przywiozła. W naszym przypadku był to kuskus opcjonalnie na słodko z bakaliami lub na słono z szynką. Niestety nie wiedzieć czemu konkurencja ta nie była to oceniana, a przynajmniej nikt tego nie kontrolował ani nie obserwował. A może to nie konkurencja? Choć na poprzednich zlotach posiłki były oceniane.

Potem miała miejsce cisza poobiednia. Po niej odbył się turniej sportowy, jednak także niepunktowany. WSZYSCY zostali podzieleni na trzy grupy: piłka nożna, koszykówka i kibice. Według mnie to było takie... nie wiadomo co.

Zabawy z piłką przerwał przeciągły gwizdek, na który zebraliśmy się w szyku. Ogłoszono, że za 10 minut zastępowi mają spotkać się w refektarzu. Na zbiórce (na którą nieco się spóźniłem - nikt tego nie zauważył) została wyjaśniona kolejna gra, która chyba miała sprawdzić zaradność zastępowych w samodzielnym działaniu, bez obecność drużynowych, co jednak nie wyszło jak należy. Dostaliśmy meldunek, z którego wynikało, że wróg splądrował okoliczne wioski i wyrżnął w pień wszystkich chłopów. Zadaniem zastępu było zajęcie każdej z wiosek zaznaczonych na rozdanych mapach poprzez oznaczeniem herbem rodu (również przygotowanych przez organizatorów). Wioski można było odbijać poprzez wykonywanie zadań wypisanych na kartach symbolizujących te zadania. Najbardziej absurdalne (takich chyba zresztą była większość) z nich to: gra w "papier, kamień, nożyce" (wiadomo dlaczego), kółko i krzyżyk, wysyłanie sms-a na czas do hufcowego, czy układanie wieży z członków zastępu (nie liczyła się wysokość, lecz liczba poziomów). Można było zająć wioskę bez wykonywania zadania, gdy ta była pusta tj. była jeszcze nie zajęta lub nikt jej aktualnie nie pilnował.

Gra zakończyła się, gdy już się ściemniło, czyli 20:15. Wtedy to wszyscy zeszli się do "zamku" na kolację, po której nastąpił czas wolny. Nasz ZZ, trochę z nudów, zaczął pląsać "Mam jeans" przed komendą zlotu (nie mam pojęcia, co sobie wtedy pomyślał hufcowy, jakoś specjalnie nie zareagował na tłum zastępowych biegnących chodnikiem i wykrzykujący słowa pląsu) niefortunnie na moment przed ogłoszeniem alarmu bojowego przed, jak się okazało, ostatnia już grą. Stawiliśmy się na zbiórce chyba pierwsi, albo jakoś w środku. Nieważne. Ogłoszono rozkaz, z którego dowiedzieliśmy się, że mamy obsadzić gród i obronić go przed najazdem nieprzyjaciela. Po dotarciu na miejsce (wały dawnego grodu polańskiego z jeszcze istniejącą fosą) zostały nam przekazane szczegóły. Każda drużyna miała obsadzić jakąś część wałów. "Grunwald" (oczywiście) miał otoczyć cały dolny wał. Wiadomo jeszcze było, że zwyciężamy przeciwnika rozkładając go na łopatki. Jako że stałem na skraju, przy bagnie, zostałem zabity chyba jako pierwszy przez czterech, a w zasadzie dwóch "pogan", w tym jak rok temu - Janka Kalisza i Luckyego. Typowa naparzanka bez możliwości odradzania się. Oczywiście udało nam się obronić warownię przed wrogim najazdem, kończąc zameldowaniem Jaśnie Oświeconemu strat w ludziach. (co chyba też nie podlegało punktacji, ale z oczywistych przyczyn). Z każdej drużyny został wyznaczony ochotnik (w tym ja) do posprzątania terenu po grze. Po czym nastąpił powrót do przerwanego z rana snu.

Z przyjemnych incydentów warto wspomnieć o "szampanie" zakupionym przez Dyzmę (coca-cola rocznik 2008). Po niedzielnym apelu, na którym zostały ogłoszone wyniki klasyfikacji zlotowej (1 miejsce - "Grunwald", 2 miejsce - "Sulima", 3 miejsce - "Puchacze") i ogólnej - całorocznej (1 miejsce - "Puchacze", 2 miejsce - "Grunwald", 3 miejsce - "Sulima"), poszliśmy pogratulować zwycięzcom i szczęśliwemu drużynowemu oblewając go (i siebie przy okazji) wstrząśniętym napojem.

Wiadomo, że na wyjazdach są jakieś zgrzyty i niedociągnięcia zarówno organizacyjne (brak było gry z elementami technik harcerskich np. samarytanki czy alfabetu Morse'a), jak i te ze strony uczestników. Jednak mimo nich - wygraliśmy konkurencje zlotowe dzięki wspólnemu dążeniu do celu i wzajemnemu wspieraniu się i to jedynie powinno się liczyć. Obie Szesnastki stanęły na najwyższych stopniach podium. Wróciliśmy do Warszawy brudni, zmęczeni i nieciekawie pachnący, ale z uśmiechami na twarzach i poczuciem spełnienia powierzonego nam zadania.

Wiadomo: "Szesnastka - klawboys!"

wyw. Krzysztof Matejak