Obóz 2008 nad jeziorem Czarnym będę wspominał bardzo dobrze. Był to mój czwarty obóz, a zarazem drugi, na którym pełniłem funkcję zastępowego. Dowodziłem zastępem starszym ?Orły?, który liczył na obozie sześć osób (razem ze mną). W zgrupowaniu była również dobrze nam znana 40GDH ?Potok?, oraz 37GDH ?Biedronki?. Ale zacznijmy od początku.

Kwaterka jak zwykle minęła pod znakiem ciężkiej pracy i wesołej atmosfery oraz wyczekiwania na przyjazd reszty obozu. Kiedy w końcu przyjechali, od razu rozpoczęły się rozmowy na temat tego co się będzie działo na obozie. ?Jak wygląda kąpielisko??, ?Gdzie będzie nasz podobóz??, ?Daleko stąd do sklepu??, ?Jak jezioro?? itp. itd. Podekscytowani harcerze od razu rzucili się do roboty. Nie było co zwlekać, w końcu każdy chciał spać już pierwszej nocy na skończonych pryczach (nam się udało). Pionierka minęła więc szybko, choć, niestety, pogoda była gorsza niż na kwaterce. Kiedy wreszcie obóz był gotowy, rozpoczął się właściwy program. Ruszyła punktacja zastępów, wystartowały gry terenowe, zaczęły obowiązywać wszystkie obozowe zasady. Ogarnęła nas magia obozu i mogliśmy się nią w pełni delektować. Dźwięk gwizdka, brzęk menażek, czy pobudka na trąbce stały się dla nas codziennością. Ruszyła obrzędowość. W tym roku bawiliśmy się w odkrywców. Pływając na naszym statku ?Espirito Santi? odkrywaliśmy nowe lądy i przeżywaliśmy rozmaite przygody. W trakcie obozu odbyły się zwiady terenowe, INO, turniej sportowy, wiele ognisk, spotkania ZZ-tów, chatki oraz manewry, w czasie których miałem zaszczyt być patrolowym. Wraz z moim czternastoosobowym patrolem udało nam się uwolnić Robin Hooda z rąk złego szeryfa i tym samym wygrać manewry. Odbył się również bieg na młodzika, dzięki czemu podczas święta obozu młodzi harcerze mogli pochwalić się rodzicom nowo zdobytymi stopniami.

Święto obozu jak zwykle wiązało się z dużą porcją radości w postaci kochających rodziców i szczęścia w postaci paczek ze słodyczami i świeżymi ubraniami. Był to dla nas czas odpoczynku, a zarazem takiego dziwnego oderwania od rzeczywistości. Wyjeżdżając na obiad, czy wycieczkę z rodzicami jesteśmy co prawda poza obozem, ale nie wracamy całkowicie do normalnego życia. Oczywiście moich drogich rodziców również nie mogło zabraknąć. Zwieńczeniem całej imprezy była gra dla rodziców, na której mogli sprawdzić się w dziedzinach harcerskich. Kiedy wreszcie wyjechali (bez urazy, Mamo) mogłem wrócić do jakże pięknych obozowych realiów.

Rajdy przez wielu są uznawane za najlepszą część obozu i chyba muszę się z nimi zgodzić, przynajmniej pod jednym względem. W naszym wieku nigdy nie ma się ?wolnej ręki?. To, co robimy jest ograniczane przez rodziców, nauczycieli czy oboźnego w czasie obozu. W czasie rajdu można wreszcie poczuć się wolnym. Ruszamy więc z plecakami i z ogólnym planem tego, co się będzie przez te kilka dni działo. Możemy sami zadecydować o tym, co zrobimy jutro, za godzinę czy kilka minut. Nikt nam nie mówi, że obiad jest o dwunastej i mamy się nie spóźnić, czy też, że o 22:00 mamy mieć zgaszone światło i iść spać. Myślę, że właśnie to najbardziej sobie cenie w rajdach. Ale powróćmy do rzeczy. Nasza ekipa składała się z zastępu ?Orły? oraz zastępu Korniego. Pod opieką Pawła, naszego drużynowego, ruszyliśmy w drogę i przeżyliśmy razem niesamowite cztery dni. Postanowiliśmy zaoszczędzić na transporcie, więc poruszaliśmy się pieszo lub autostopem, co przyniosło nam jak zwykle niezłą zabawę. Celem naszej wyprawy była Gdynia - cudowne miasto pod Sopotem, w którym zawsze spotyka nas coś miłego. Nie będę się rozpisywał, ale kto był, ten wie, że było świetnie i będziemy ten rajd długo wspominać.

Jak zwykle powrót z wędrówki był momentem przełomu w pracy obozu. Teraz został już tylko tydzień, w czasie którego odbyć się mają biegi na stopnie, duszochwaty i kilka gier. Najważniejszym dla mnie wydarzeniem był bieg na ćwika. Zostałem jako jedyny z ?Grunwaldu? dopuszczony do próby i 26 lipca 2008 roku około godziny 7:00 rano usłyszałem od drużynowego alarm na bieg. Dostałem zadania, a czas na ich wykonanie wynosił 48 godzin. Miałem dotrzeć do Torunia, zarobić 20 złotych i kupić za nie toruńskich pierników, a także upiec piernik w kształcie lilijki. Podczas biegu uświadomiłem sobie, że jednak jest wiele osób, które chętnie i co najważniejsze bezinteresownie pomagają innym. Nigdy nie zapomnę strażaków z toruńskiej remizy, którzy użyczyli mi noclegu i pomagali wykonać zadania. Bieg na ćwika jest jedną z lepszych rzeczy, jakie mnie spotkały w harcerstwie. Jest to naprawdę wspaniałe przeżycie, którego nie zapomnę nigdy, a na pewno przez długi czas. Udało mi się wykonać zadania i następnego dnia koło 10:00 ruszyłem w drogę powrotną.

Kiedy wróciłem do obozu zostałem obsypany gradem pytań o to jak było i czy mi się udało. Zameldowałem się drużynowemu i oddałem wykonane zadania. Zostało jakieś dziesięć minut do obiadu, ale najpierw poszedłem się wykąpać. Był to dla mnie bardzo miły dzień i nic nie było w stanie zepsuć mi humoru. Przez ostatnie kilka dni obozu niestety dało się już wyczuć zbliżający się koniec. Jak zwykle podczas ?rozpionierki? wszyscy chodzili zamyśleni wspominając co się działo przez ten miesiąc, a przez to zamyślenie robota nie zawsze posuwała się naprzód w wymaganym tempie. Ciężko też było zniszczyć to, co budowaliśmy i co służyło nam przez cały miesiąc. Jednak mus to mus i przedostatniego dnia wszystko było rozbite, żerdki poukładane, a namioty złożone. Trwały przygotowania do watry ? ostatniego akcentu obozowego. Zastępy wymyślały scenki, kwatermistrzowie przygotowali oprawę kulinarną, a kadra program całonocnego ogniska. Watra jak zwykle była bardzo wesoła i dało się na chwilę zapomnieć, że to już koniec. Niestety w tym roku trzeba było w nocy wzywać karetkę, ale na szczęście nie stało się nic poważnego. Nie chcieliśmy iść spać, ponieważ obudzilibyśmy się już praktycznie po obozie. Niestety zaczęło świtać i wszyscy położyli się na godzinkę czy dwie, żeby mieć choć trochę siły rano.

Ciężko opisać atmosferę panującą w ostatni dzień obozu. Nie wiadomo czy to zmęczenie, czy smutek z powodu końca przygody, ale wszyscy snuli się tylko od plecaka do plecaka i nie wiedzieli co ze sobą zrobić. Sprzątanie terenu jak zawsze ciągnęło się niezmiernie, a śniadanie nie było takie wesołe jak zwykle. Nie lubię pożegnań, mało kto lubi, ale niestety właśnie nastał moment, w którym żegnaliśmy naszych przyjaciół i przyjaciółki, braliśmy plecaki i szliśmy do autokaru. Kiedy wróciliśmy po ostatnie rzeczy przystanęliśmy na chwilę i odwróciliśmy się, aby po raz ostatni spojrzeć na miejsce, które było naszym domem przez ten miesiąc. Przypomnieliśmy sobie, jak wyglądało jeszcze zanim zaczęliśmy się ?zadomawiać?, powspominaliśmy radosne chwile i ruszyliśmy do autokaru.

Tak się skończył kolejny obóz Szesnastki.

ćw. Kajetan Kapuściński