Po obozie czas rozprostować kości. Dlatego, wraz z Markiem Marczakiem, postanowiłem wybrać się rowerami nad Pilicę, a dokładniej (jakżeby inaczej!) - do chaty Buraka. Spotkaliśmy się z samego rana o godz. 6:07 pod Silver Screen`em na Puławskiej (o niepełnej godzinie dlatego, że... się spóźniłem). Sprawdziliśmy czy zabraliśmy niezbędne narzędzia i akcesoria i popędziliśmy nową asfaltową ścieżką rowerową wzdłuż najdłuższej ulicy Warszawy w kierunku Piaseczna. Było dosyć chłodno, ale gdy minęliśmy po prawej tor wyścigów konnych zza lekkich chmur wyszło słońce. Do samego Piaseczna droga była dość monotonna, żadnych zakrętów, co pewien czas sygnalizacja świetlna, a wokół jeszcze słaby ruch. Za Piasecznem skręciliśmy na Grójec i na wstępie wjechaliśmy do miejscowości Jazgarzew, gdzie znajduje się piękny XVIII-stowieczny kościół. Pierwszy postój na drugie śniadanie mieliśmy w Bogatce, w tamtejszym sklepie. Od tej pory słońce dawało się mocno we znaki. Musieliśmy się częściej zatrzymywać na picie i odpoczynek. Gdy dojechaliśmy do Grójca było koło godz. 9:00. Ku naszemu zdziwieniu żaden z dwóch sklepów sportowych nie miał zapasowej dętki. Mieliśmy dziwne przeczucie mijając tabliczkę żegnającą Grójec, że napis „Mogielnica” pojawi się już za chwilę.

Drogą na Końskie ruch był większy, od czasu do czasu mijały nas nawet tiry. Po niespełna 30 km zjechaliśmy z niezłej górki do Mogielnicy. Tam wstąpiliśmy do sklepu na zakupy i poszukaliśmy sklepów sportowych, ale tu również były pustki. Ostatni etap podróży był zdecydowanie najlepszy. Prawie w ogóle nie było samochodów i tylko 8 km do chaty nad Pilicą. W Tomczycach zjechaliśmy z mostu i kamienistą drogą pojechaliśmy w stronę Ulasek Gostomskich, gdzie złapałem... gumę.

W końcu chatka! Szczęśliwi z osiągnięcia celu odpoczęliśmy, zjedliśmy obiad i prędko wskoczyliśmy razem z Kubą i Wiktorem do wody. Przed wieczorem prawie uporaliśmy się jeszcze z połamaną akacją. Drzewo, owszem, ścięliśmy, lecz niebezpieczna gałąź dalej wisiała na mniejszej jabłonce. A wieczorem tradycyjnie przy gitarze Buraka pośpiewaliśmy i uzupełniliśmy śpiewniki, by na spływie Drzewiczką móc pochwalić się nowymi piosenkami.

Następnego dnia o godz. 5:00 budziki zaczęły wyć. Szybkie śniadanie, gorąca herbata, kilka kanapek na drogę i ruszyliśmy w drogę powrotną. Musieliśmy dojechać do Warszawy do godz. 10:30, by Marek zdążył do pracy. I tak też było. W drodze powrotnej towarzyszyły nam chmury, ale dopiero w Piasecznie zaczęło kropić. Pożegnaliśmy się przy McDonaldzie na Puławskiej przy al. Lotników. Marek pośpieszył do pracy, a ja spokojnie ulicami Warszawy wróciłem na Ochotę.

pwd. Michał Lewandowski HO