Tylko dla wtajemniczonych :)

Kolejni raz kilkunastu najbardziej zakręconych wariatów, szaleńców, niepoprawnych optymistów zebrało się w jednym miejscu by spróbować swoich sił i stanąć do walki z rzeką. Niby po raz piąty ale za każdym razem jest inaczej i coś nowego się dzieje, jakieś nowe wyzwanie i problemy, z których należy wybrnąć. Jak było w tym roku? Przeczytaj! Jeśli jesteś na tyle zakręcony, zrozumiesz! Będzie śmiesznie, metodycznie, kronikarsko itd.

Dawno dawno temu gdy już wyginęły dinozaury, powstała Szesnastka, przeszedł kolejny lodowiec itd. wyryło się koryto Drzewiczki, którą popłynęła od razu woda bla bla bla, setki lat później Szesnasta poznała Czterdziestkę, historia pędziła dalej, aż do momentu gdy ZZ-ty 40GDH-ek „Uroczysko”, 16WDH „Sulima”, 16WDH „Grunwald”, instruktorzy Szesnastki oraz goście spotkali się 29 sierpnia w chatce u Buraka. „Zagrasz ze mną w pyhra”? To zdanie chyba było słychać najczęściej. Niestety szczegółów nie mogę zdradzić, gdyż jest to tajemnica najwyższej wagi, lecz to oddaje atmosferę tego wyjazdu. Teraz może przejdźmy do spraw bardziej przyziemnych

Szesnastka spotkała się o godz. 14:15 na pl. Narutowicza, ruszyła od razu na dworzec Zachodnim, tam wsiadła w PKS-a i ruszyła do Nowego Miasta nad Pilicą. Ruszyliśmy szybkim korkiem w kierunku chaty Buraka, gdzieś nad Pilicą. Po przejściu ok 5 km dotarliśmy do jej brzegów, do chaty i spotkania ze wszystkimi dzieliła nas tylko rzeka. Zjedliśmy buty i ruszyliśmy przed siebie. Udało się wszyscy przeżyli tylko Kajtek sobie trochę śpiwór zmoczył.

Po ciepłym (no byliśmy może trochę mokrzy) powitaniu z dziewczynami z Gdyni, zasiedliśmy do wspólnej pysznej kolacji (jajka z kawiorem, sałatki itp.) przygotowanej przez harcerki. W tym czasie dojechał do nas Burak wraz z o. Jerzym Świerkowskim. Niestety o. Jerzy był bardzo zmęczony, dodatkowo był w kiepskim stanie zdrowia i niestety nie mógł uczestniczyć z nami tego wieczoru. Bardzo zaniepokoiliśmy się o jego zdrowie. Burak wykonał kilka telefonów. Podjęliśmy trudno acz wydaje nam się, że słuszną decyzje, że jutro rano odwieziemy Jerzego do Warszawy i oddamy go w ręce lekarzy, wszystko to w trosce o jego zdrowie.

Co jeszcze czekało nas tego wieczoru? Wspólna zabawa, bo jak wszyscy wiedzą (a nawet jak ktoś nie wiedział to już wie) tego wieczoru obchodzimy urodziny wszystkich a w szczególności Buraka oraz w tym roku się tak złożyło, że też Janka bo akurat tego dnia obchodził swoje święto. Zabawa mijała przy dźwiękach gitary i wspólnym śpiewaniu. Oczywiście nie obeszło się bez urodzinowego tortu oraz prezentów (oczywiście prezenty były rozdawane). Co każdy uczestnik dostał? Jako pierwszy gadżet spływowy były to czarne czapeczki ze znanym symbolem „Wild women white water” w barwach najbliższych naszym sercom czyli czerwono-czarnym, drugim prezentem była również koloru czarneg koszulka, z wykonanym czerwonym kolorem nadrukiem. Jaka była symbolika rysunku? Bardzo prosta. Był to kawałek zwiniętego pergaminu – listu. Na nim był wyrysowany w tle zamek w Drzewicy z chorągwią 40 i 16, przed zamkiem na Drzewiczce była łódź na, której znajdowała się kobieta (Gdynianka?) z harfą a przed nią klęczący Zawisza Czarny. Pod spodem napis „lecz sprawił to księżyca blask, że piękność jej na zawszę cię podbiła”. Koszulka bardzo wymowna. Na wspólnej zabawie minął nam czas aż do ok 1:30 w nocy. Jutro trzeba było wstać o 5:30. Później, żeby nikt nie mówił, że nie było pożytecznie odbyła się rada kadry szczepu, na której dużo nowych rzeczy postanowiono.

5:30 co za nieludzka pora, lecz trzeba wstać oto pierwszy sprawdzian i próba. Zimno, trzeba wyjść ze śpiwora i iść umyć zęby. Następnie szybko się spakować i zrobić śniadanie. Nastroje bojowe, wszystko idzie sprawnie. Idziemy do Tomczyc gdzie czeka na nas autokar, który ma zawieźć nas na początek trasy spływowej. Po drodze weszliśmy do sklepu by się zaopatrzyć na cały dzień i noc. Ok 8:30 dotarliśmy do Drzewicy. Jedna ekipa poszła załatwić kajaki i kanu reszta udała się nad rzekę. Niestety od wyruszenia z chaty musieliśmy radzić sobie bez Buraka, ponieważ on pojechał do Warszawy by odwieźć Jerzego.

O 9:15 wszystkie ekipy były gotowe do wypłynięcia. Teraz opiszę to co sam przeżyłem i widziałem, bądź zebrałem z opowieści innych, jak najbardziej obiektywnie. Lecz najfajniej by było drogi czytelniku, jeśli płynąłeś razem z nami, włącz teraz worda i opisz swoje przygody i przeżycia na trasie, zapisz i wyślij a Twoja relacja zostanie zamieszczona.

Ja musiałem zamykać całą stawkę i jak to się mówi w żargonie kajakowym zbierać „trupy”. Płynąłem 3 osobowym kanu razem z Kajtkiem. Pierwsze metry wszyscy radzą sobie dosyć dobrze, poziom wody jest niski, dlatego co chwila ktoś zatrzymuje się na mieliźnie. Ale posuwamy się naprzód. No prawie wszyscy bo załoga jednego z kajaków Arif i Bojo (tu trzeba dodać, że żaden z nich wcześniej nie płynął) średnio sobie radzą, po 100m mieli już kajak pełen wody. Wszyscy popłynęli do przodu. Ja z Kajtkiem zostałem i zaczęliśmy im pomagać. Najpierw wylać wodę z kajaka, później mówiąc im jak się wiosłuje, czekając na nich co chwila. Mieliśmy już spore opóźnienie, po raz kolejny złapali wodę do kajaka, dlatego podjęliśmy decyzje, że się mieszamy, Kajtek wsiadł z Arifem do kajaka a ja wziąłem Boja do kanu. Nie przepłynęliśmy 20m. Gdy Arif z Kajtkiem osiedli na mieliźnie. Arif, który nie miał opanowanego wchodzenia do kajak skąpał ponownie siebie i Kajtka, który wszystko miał suche. Znowu chwila przerwy na wylewanie wody. Kolejna decyzja, biorę Arifa i Boja do kanu a Kajtek płynie sam. Zaczęło nam iść sprawnie. Po dłuższej chwili dogoniliśmy Marzenę i Kasie opalające się, ponieważ świeciło ładne słońce. My wiemy, że ładna pogoda jest bardzo zgubna na tej rzece, ponieważ rozleniwia. I traci się dużo czasu, który jest tak potrzebny później, gdy słońce zajdzie i jest już zimno, dlatego lepiej płynąć szybko... Powoli dopływamy do Niezamierowic, po drodze dogoniliśmy Gosie i Asię, które radziły sobie bardzo dobrze, lecz zatrzymały się na chwilowy postój, Daniel i Asię. My postanowiliśmy ruszyć szybko do tamy i tam pomóc wszystkim się przeprawić, pomagając wysiadać i startować.

Krótki czas na odpoczynek, przebranie się w suche rzeczy i dalej w trasę. W tym miejscu po ok 3 godzinach płynięcia (mieliśmy już 2 godzinne opóźnienie) dogonił nas Burak. Żeby szło nam sprawniej postanowiliśmy dokonać roszad w składach. Burak wziął Arifa i Boja do kanu a ja popłynąłem z Kajtkiem. Dziewczyny też dokonały zmian w składach. Znowu ruszyliśmy zamykając stawkę. Z Kajtkiem szło nam bardzo spranie i szybko dopłynęliśmy do uskoku wody w Odrzywole. Tam poczekaliśmy na Buraka, przy okazji spotykając sporo ekip. Najciekawszym wydarzeniem na tym odcinku była popisowa, wywrotka Buraka z kanu. Chciał pokazać jak się pokonuje przeszkody bez wysiadania z kanu dał chłopakom kamerę, żeby to nagrali, dziewczyną powiedział, żeby patrzyły. Lecz w połowie wykonywania sztuczki kajak się przekręcił o 180 stopni. I Burak wylądował ze wszystkimi rzeczami w wodzie. Na szczęście miał w wodoodpornym worku dużo suchy rzeczy dla siebie i dla innych. Tak rzeka potrafi zaskoczyć każdego.

W Odrzywole dokonaliśmy kolejnych zmian. Arif i Bojo chcieli ponownie spróbować swoich sił w kajaku. Więc my we trójkę (ja, Kajtek i Burak) wsiedliśmy do kanu i zamykaliśmy stawkę. Nam szło dobrze, trochę gorzej chłopakom. Następny postój do Żarki. Gdzieś tak w połowie trasy, gdy kilka razy słynna załoga kajakowa się skąpała, zmieniliśmy znowu składy. Ja z Burakiem zostaliśmy w kanu i wzięliśmy Boja i Arifa do siebie a Kajtek ponownie popłynął samemu (chwała mu za to!). W 4 osoby, w kanu płynie się ciężko, zwłaszcza ciężko się steruje. A akurat ten odcinek był trudniejszy technicznie niż poprzednie. Dodatkowo Arif i Bojo byli wymarznięci i zmęczeni. Dawaliśmy z siebie wszystko by nie zostać bardzo w tyle, gdyż mieliśmy świadomość, że mocne ekipy kajakowe mogły już dopływać do miejsca mszy. Ciekawym wydarzeniem był moment przed samymi Żarkami gdzie dogoniliśmy kilka ekip. Było zwalone drzewo, wszyscy przenosili swoje kajaki bokiem, my też pewnie byśmy tak zrobili gdyby nie Gosia, która krzyknęła dla żartów, że nie damy rady przepłynąć po drzewem. My dla żartów stwierdziliśmy, że damy i zaczęliśmy się przedzierać, skoczyło się to na masie liści w kajaku, kilku obtarciach ale daliśmy radę. Niezła beka była z tego :)

Upragnione Żarki i obiad przygotowany przez Alę Burakowską (dziękujemy!!!). Spore zmęczenie i przed nami najtrudniejszy odcinek. Do zapory wodnej przed Nowym Miastem nad Pilicą. Ruszyliśmy naszym składem 4-osobowym. Pomimo dużego zmęczenia i manewrowania naszym kanu (można je porównać do TIR-a, jeśli założyć, że kajak to samochód osobowy) płynęliśmy naprzód. Na jednym z drzew, na którym stanęliśmy stwierdziliśmy, że lepiej je połamać i wziąć ze sobą, żeby rozpalić ognisko niż się przedzierać przez nie. Napełniliśmy nasze kanu chrustem, który wieźliśmy do miejsca mszy. Gdy dopłynęliśmy do tamy, zastaliśmy tam już tylko Daniela. Pomogliśmy mu, i sami po ciemku ruszyliśmy w ostatni odcinek prowadzący do Pilicy i miejsca mszy. Po ciemku bardzo fajnie się płynęło. Kilka rany nie widzieliśmy przeszkód i w coś płynęliśmy, ale motywację by dopłynąć mieliśmy dużą.

W końcu upragniona Pilica. Oddech ulgi i rozprężenia wynieśliśmy nasz kajak. I zabraliśmy się za przygotowania ołtarza do mszy, bo nie był jeszcze gotowy. Teraz będzie metodycznie. Postaram się wyjaśnić założenia jakie kierują nas przy przygotowaniu tego spływu. Na początek chciałbym przeprosić bo podobno była straszliwie zdenerwowany, no ale to tylko przez chwile. Trasa ma ok 45 km. Msza jest na ok 35 km. W dzień płynie się dobrze, jest ciepło, nawet jak się skąpiesz masz suche rzeczy jest dobrze. Lecz odcinek jaki płyniemy jest bardzo długi i męczy fizycznie, najlepiej byłoby w tym momencie skończyć i wrócić, i właściwie i tak był by to wyczyn bo nie było lekko. Lecz działanie psychologiczne tu wchodzi. Wstaliśmy rano bardzo wcześnie. Płynęliśmy cały dzień. Przemarznięci, niektórzy mokrzy, niewyspani, dopływamy i tu trzeba czekać i działać, zdobyć chrust, ułożyć ołtarz z kajaków, ubrać się w suche mundury i założyć polary, niby wszystko ok, ale później trzeba odejść od ognia i zdjąć mundury i wsiąść ok 0:00 z powrotem do kajaka. W takich warunkach widać zachowania. Jeśli ktoś krytykuje pomysł mszy, dalszego płynięcia, czekania na słabsze załogi, tzn. że poddaje sprawę. Jeśli się przełamiesz i w pozytywnym nastroju wsiądziesz do kajaka po mszy znaczy, że jesteś zwycięzcą. Łatwo tak mówić bo każdemu jest ciężko.

Wróćmy do mszy. Burakowi udało się poprosić kapelana harcerskiego o. Tomasza z Żyrardowa i odprawienie dla nas tej mszy. Przyjechał do nas prosto z mazur i odprawił kolejną niezapomnianą mszę. Po mszy szybki desant na wodę i płyniemy. Levy wziął wreszcie swoich ludzi po opiekę. Więc Kajtek, Burak i ja wsiedliśmy do naszego kanu wypływając ostatni i ruszyliśmy ostro do boju. Przed wypłynięciem spotkaliśmy się jeszcze ZZ-tem „Grunwaldu” przy ogniu i powiedzieliśmy, że się nie poddajemy i trzymamy się razem i walczymy. Optymistyczny i dający energię był okrzyk dziewczyn, które ruszyły szybko na trasę.

Jakieś przygody? Myślę, że każdy je miał ja opisze nasze dwie. Pierwsza to gdy dogoniliśmy stawkę i opływaliśmy wyspę wylądowaliśmy w trzcinach, nic nie było widać. Więc popłynęliśmy w jedną stronę. Jakoś ciężko szło, dlatego zaczęliśmy mocniej wiosłować. Po chwili usłyszeliśmy głosy osób, które niedawno wyprzedziliśmy. Pomyśleliśmy wtedy, jejku ale oni muszą zasuwać skoro nas wyprzedzili znowu, a my przecież dajemy z siebie wszystko. Po chwili patrzymy a oni nas mijają z naprzeciwka. Dziwne. Patrzymy a my płyniemy pod prąd :)... Pozostawię to bez komentarza. Druga przygoda jaka nas spotkała to utopienie rogatywki Buraka na 20m przed końcem. W nocy we mgle, zaczęliśmy jej szukać nie wiem jakim cudem ale zapełźliśmy ją płynąca 100m dalej.

Ok 2:00 wszystkie załogi były już w chacie. Grzaliśmy się, dzieliliśmy się opowieściami z trasy, zjedliśmy wspólną kolacje. I udaliśmy się na upragniony spoczynek...

Następny dzień zaczęliśmy od umycia się i suszenia rzeczy. Zjedliśmy śniadanie i zapakowaliśmy kajaki na przyczepkę. Chwila luzu. Rozmowy, wspominki itd. Za chwile nastąpi czas rozstania się, aż do kolejnej wspólnej imprezy. Jak zawsze smutno i aż się łezka kręci w oku. No ale jak to się mówi „życie”. A najgorsze jest to, że się nie udało znowu zagrać w pyhra, bo Karolina zabroniła grać na kajakach :P... Dziewczyny na pożegnanie dały nam jeszcze po pamiątkowym pierniczku. Straszliwie miło się na zrobiło. Później już tylko pożegnania i kolejny spływ przechodzi do historii.

Z mojej strony powiem, że pomimo jakiś zgrzytów, zmęczenia było fantastycznie, klimat wyprawy był niezapomniany, dziękuje Burakowi i jego Żonie Alicji za organizacje spływ, pomoc, udostępnienie chaty; dziękuje dziewczynom, że chcą jeździć po te 700km stopem (Karolinie za tworzenie klimatu i za grę w pyhra, Gosi ona wie za co ;) i za ustawkę na pyhra, czekam :P, Oli za pokazanie jak się śmiga kajakiem i za pierniczki, Asi, że przeżyła z nami tą wyprawę i, że w ogóle chciała z nami płynąć, Madzi za pozytywne nastawienie i zakręcenie, Kasi za to, że miała z nami płynąć w kanu na Pilicy niestety się nie udało :(, Suchej za to że ma fajną pidżamę i za żarty, Marzenie za to, że była, Alicji za to, że się nabijała z nas jak płynęliśmy pod prąd :P śmiesznie było, Kai za śpiewanie w piątek wieczorem), ciasnym samochodem; dziękuje chłopakom z „Grunwaldu” cieszę się, że są nowe twarze Janek i Erazm, dziękuje w szczególności Kajtkowi, za pomoc na trasie i nie marudzenie, gdy musiał sam wsiąść do mokrego kajaka, Dyźmie i Ślepemu za to, że podjęli się przeprowadzić dwie harcerki przez tą rzekę , że pomogli przy organizacji mszy. Kurkowi za wzięcie pod opiekę w kany Erazma i Buraka i stworzenie im fajnej wyprawy, Burakowi jr. za pomoc przy sprzątaniu chaty, Krzyśkowi za przeprowadzenie Janka przez Drzewiczkę, dziękuje Arturowi, Piterowi, Levemu, Markowi, Łukaszowi, Karolowi, Bojowi i Arifowi że można było płynąć w taki składzie. Do zobaczenia na następnej wyprawie.

pwd. Paweł Huras HO