30 stycznia – 6 lutego 2010r.

To, co czekało na nas w pierwszym tygodniu ferii, miało być przygoda inną niż wszystkie do tej pory. Czekało nas pierwsze zimowisko wędrownicze, które z wędrowanie miało niewiele wspólnego, lecz miało zdecydowanie odróżniać się od typowego wyjazdu harcerskiego. Pawcio zdecydował, że pojawimy się na miejscu zbiórki pół godziny przed wszystkimi(mimo, że wystarczyłby 5 minut...) co niezmiernie nas oczywiście ucieszyło.Mimo ostrego "sapania", stawiliśmy się w pełnym składzie. Po krótce dowiedzieliśmy się, jakie oczekiwania wobec nas stawia drużynowy i czego mamy się wystrzegać. Z powodu wytężonej pracy umysłowej spowodowanej sesją, nie dane nam było spedzić całego wyjazdu pod czujnym okiem Sapcia, więc każdy pod nosem szeptał o "luziku" jaki nas czeka.

Po przywitaniu wszystkich znajomych twarzy, załadowaliśmy się do autokaru. Szybki rzut oka na harcerki które z nami jadą i jednogłośna opinia - się zobaczy! Na miejscu pomagaliśmy przeładować sprzęt z autokaru do samochodów terenowych właścicieli ośrodka. Od parkingu do schroniska było około pół godziny drogi(na zuchowe jakaś godzina), i zaoferowano nam przewóz plecaków. PO drodze wyznaczyliśmy parę "wędrowniczych skrótów", czyli innymi słowy - szliśmy na przełaj, bo drogą "za daleko!!!". Wieczorek chcieliśmy zaliczyć Wyskoką. Nie jest to jednak żadne przezwisko, a nazwa szczytu. Napotkaliśmy ich po drodze 3 i z błogą nieświadomością wróciliśmy turlając się z nich do schroniska(dłuższy czas po tym wszystkim stwierdziliśmy, że połowa drogi na Wyskoą, to jednak nie to samo co cała).

Wstawanie "skoro świt" nie jest naszą mocną stroną, zwłaszcza w niedzielę, poniedziałek, wtorek, środę i czwartek. Msza Św. trochę namieszała czasowo, ale daliśmy radę się spiąć przed czekającym nas wyzwaniem. Dla mnie, było ono z początku najcięższym z zaplanowanych i poubierałem się chyba, we wszystko co miałem. Dlaczego? Mieliśmy tę noc spędzić w chatce w górach. Kokosz dowodził całą akcją i zapewniał, że się wyśpimy za wszystkie czasy. Nooo, mylił się. Mimo, że nasza budowla wyglądał dość przyjaźnie i na początku było w niej nawet ciepławo(może to folia NRC? może ścisk w niej panujące? a może kalesony, spodnie x2, 5 podkoszulek i najcieplejsza puchowa kurtka wewnątrz śpiworka? dawały takie odczucie...). Nie ma wątpliwości co do jednego - pobudka o 3 dostarczyła niesamowitą falę zimna. Mówiąc bez ogródek - pizgało niemiłosiernie. Czas do godziny 7 dłużył się straszliwie i tylko świadomość, że jesteśmy na stronie Słowackiej(tej mniej wietrznej) powodowała, że nie wychodziliśmy z chatki. Stawiam całe kieszonkowe z zimowiska, że nie będę narzekał na obozowe wychodzenie ze śpiworka. W lipcu, choćby to była 3 w nocy, są Bahamy w porównaniu do tego co odczuliśmy w okolicach poranka. Po wygięciu butów w kształt podobny pierwotnemu(zostawianie traperów na mrozie to kiepski pomysł) ruszyliśmy do schroniska. Aż micha się sama cieszyła, gdy wyobrażailiśmy sobie miny młodych harcerzy, jak zobaczą nas wracających z rana, przemarzniętych, ale mających na koncie prawdziwy nocleg w górach. Pech chciał, że cwany plan nie udał się... z powodu późniejszej pobudki. Postanowiliśmy się umyć i odespać tę noc przed obiadem, a cały dzień określić jako luźniejszy. Popołudniu pomogliśmy Grunwaldowi w grze, co trochę nas rozbudziło. Wieczór poświęciliśmy zgłębianiu tajemnic nauki, lub jak kto woli LB.

Wtorkowa wyprawa do Czech Słowacji była prosta, łatwa i przyjemna. Zaliczylismy w końcu szczyt Wysokiej, z której to rozciąga się wspaniały widok na polskie i słowackie Tatry, a nastepnie ruszyliśmy prawie niebieskim szlakiem ku Starej Lubownej, która posiada jeden z ładniejszych słowackich zamków. Po dotarciu do główniejszej drogi stwierdziliśmy, że Słowacy biorą "na stopa" równie chętie co Polacy. Możliwe, że przyczyniły się do tego "polskie blachy" na co drugim aucie. Nasi południowi sąsiedzi wykazywali się wielka tolerancją dla wszelkich narodowości. To z kolei, może być wynikiem tego, że co drugi mieszkaniec Starej Lubownej był Romem. Po zaznajomieniu się z obecnym cennikiem słowackich sklepów, którym zmienił się dość wyraźnie po wycofaniu narodowej waluty, z wielkim żalem odkryliśmy, że mamy jakieś 40 minut aby dojść do zamku(który musiał być na dość wysokim wzniesieniu, bo po co w centrum robić), zwiedzić go, a następnie dojśc na dworzec autobusowy. Mimo starań nie dotarlismy do twierdzy i musielismy zadowolić się fotką z oddali. Droga powrotna odbyła się bez zbędnych komplikacji, a wieczór znowu zdecydowaliśmy poswięcić na naukę potrzebnych nam przedmiotów.

W środę miała odbyć się wyprawa autokarowa szczepu, my natomiast, postanowiliśmy ruszyć na Radziejową. Połączyliśmy to wszystko z bardzo intensywnym surwiwalem leśnym, a także zaliczyliśmy Szczawnicę. Obczailiśmy w "mieście" wypożyczalnię biegówek i zdecydowaliśmy isę na powrót przez góry. Trasa była juz znacznie trudniejsza niż poprzedniego dnia, zwłaszcza, że nie było na niej żadnych śladów i co 15 minut trzeba było szukać szlaku lub granicy dla orientacji.

Czwartko pobudka była inna niż zwykle. Do pokoju doleciały niepokojące okrzyki "Sapcio przyjechał", "No to wędrownicy maja ładnie" itp. Wbrew pozorom nie było tak źle, a czas pokazał, że wrażenie było bardzo pozytywne, zasłużyliśmy wręcz na pochwałę! No może nie za czystość w pokoju, ale przecież nie wszystko może być idealne!

Czwartek poświęciliśmy na naukę jazdy na biegówkach, łamaniu kijków i zabawie w mistrzów narciarskich. Powiem wprost - nie próbujcie na tym czymś jeździć jak na normalnych nartach. Po prostu sie nie da, a bieganie jest już wystarczająco wymagające. Wszyscy bawili się jednak podczas naszych wysiłków bardzo dobrze. Ten entuzjazm przełożyliśmy na wieczorne gry w planszówki, których urok można odkryć na nowo po paru latach(polecamy!). Wszystko tego dnia podporządkowane było jednak "super, mega ekstra ważnym" naradom starszyzny szczepu nad (wow) szczepem.

W piątek odaliśym "narty" do wypożyczalni, a za złamane kijki musieliśmy jednak zspłacić - takie jednak się kupuje a nie struga samemu. Nad powrotem do schroniska czuwał Kokosz, który znał świetną trasę - "Chodźcie chłopaki, tędy jest tyla samo do przejścia, a jakie widoki". Nie było tyle samo. Wąwóz Chochole okazał się zacnym miejsce na wędrówkę, nawet zimową, jednak stwierdziłem, że posuzkam jakiego cfanego skrótu do ośrodka. Ci, który znają mój magiczny instynkt, niech wiedzą, że tym razem się udało! Mimo paru krzaczków kłujących donie i twarz i mojego wielkiego zdumienia nad ujrzaną tuż przed stopami przepaścią, ostatecznie trafiliśmy od naszych. Zrobilismy to nawet pół godziny przed Kokoszem. Ach ten mój niezawodny instynkt, włączył się w najodpowiedniejszej chwili.

Sobota to niestety czas nas pakowanie i zejście do autokaru. Wszyscy byliśym zaskoczeni, że tak szybko zleciał nam cały tydzień. Wydawało się, że to wszystko działo się dzien cyz dwa. Niestety - autokar już czekał, a my pewnie zmierzaliśmy ku niemu. Tym razem na początku stawki, ale macie rację - nie bez powodu. Trzeba była rozpakować samochody z plecakami. Poszło nam nadzwyczaj sprawnie i juz po chwili wszyscy rozsiadliśmy się w środku ciepłego busa. Jeszcze ostatnie spojrzenie na te góry i wyruszliśmy w droge powrotną.

Całe zimowisko oceniam bardzo dobrze, dało nam wiele pozytywnej energii do działania i na pewno będę je miło wspominał po latach :)

ćw. Jakub Omiecki