Przedstawiamy wspomnienie o najmłodszych harcerzach 16 WDH, którzy brali udział w Powstaniu Warszawskim. Zostało ono spisane w roku 1984 przez Zawiszaka, Wiesława Szeliskiego, harcerza konspiracyjnej Szesnastki, uczestnika Powstania, drużynowego w latach 1948-49.

Uwagi redakcyjne znajdujące się w tekście odnoszą się głównie do elementów topografii miasta, w której zaszło wiele zmian od czasu opisywanych wydarzeń. Ponadto dokonano paru korekt tekstu, głównie o charakterze stylistycznym (m.in. nadających relacji formę wspomnienia pisanego w pierwszej osobie) i interpunkcyjnym.

Ostatnie tygodnie lipca

W połowie lipca 1944 roku decyzją dotychczasowego drużynowego, komendanta Roju „Sulima", Michała Woynicz-Sianożęckiego, 16-letni Józef Przewłocki „Placek" został mianowany p.o. drużynowego 16 WDH. Drużyna weszła w skład bloku „Prochownia", organizacji Szarych Szeregów na terenie Ochoty. Po odejściu starszych chłopców do „BS" (Bojowe Szkoły) i oddziałów wojskowych, w Drużynie pozostali chłopcy od 11 do 16 lat.

Tajne harcerstwo, działające pod kryptonimem Szare Szeregi, dzieliło się na trzy szczeble organizacyjne. Najstarsi harcerze, powyżej lat 18, należeli do „GS", czyli Grup Szturmowych; w wieku od 16 do 18 lat wchodzili w skład „BS", czyli Bojowych Szkół, a najmłodsi należeli do „Zawiszy". Tym najmłodszym z 16 WDH poświęcone jest to wspomnienie.

Po powrocie chłopców z obozów letnich, w Drużynie następuje przegrupowanie. „Placek" zameldował się u komendanta „Prochowni", hm. Stefana Mirowskiego „Rokity", „Berka" (jednoczesnego komendanta Chorągwi Warszawskiej, czyli Ula „Wisła", występującego pod pseudonimem „Prawdzic"). Drużynie powierzano zadania związane z przygotowaniem do Powstania. Nastąpił okres pełnej mobilizacji i wytężonej pracy. Podjęta została akcja zwiadowcza, sporządzono system alarmowy oraz system przekazywania meldunków.

Jeden z zastępów, w składzie ośmiu chłopców, szkolił się pod kierunkiem Michała Dowbora w zakresie ratownictwa, a więc w umiejętności nakładania opatrunków, bandażowania, przenoszenia rannych i zachowywania się w warunkach bojowych.

Akcja zwiadowcza obejmowała obserwacje transportu kolejowego i drogowego oraz obiektów niemieckich na terenie Warszawy. Obserwacji podlegały transporty kolejowe na szlakach wylotowych m. in. w okolicach dzisiejszego Dworca Warszawa- Zachodnia. Należało zapamiętać liczbę transportów wojskowych w ciągu dnia, ich oznaczenia i w jakim udają się kierunku oraz określić ładunki. To samo dotyczyło transportu drogowego; punkty obserwacyjne znajdowały się przy mostach na Wiśle. Do obserwowanych obiektów należała przede wszystkim niemiecka Komenda Miasta mieszcząca się w tzw. „domu bez kantów", przy dzisiejszym Placu Zwycięstwa (dziś – Plac Piłsudskiego – uwaga red.). Notowano rodzaj ochrony, nasilenie ruchu, zmiany warty itp. Chłopcy zachowywali wszelkie środki ostrożności, aby nie zwrócić na siebie uwagi; w zależności od miejsca i okoliczności pozorowali obojętnego przechodnia, zabawę, bądź przyłączali się do babci pasącej kozy przy torach kolejowych. Co kilka godzin następowały zmiany obserwatorów, a meldunki składali zastępowym lub bezpośrednio „Plackowi". W razie potrzeby, chłopcy byli delegowani jako łącznicy do dyspozycji Michała Woynicz-Sianożęckiego.

W poszczególnych zastępach odbywały się próbne zbiórki alarmowe, gromadzono sprzęt sanitarny i żywność.

Pierwszy dzień Powstania

Szczebel „Zawiszy" nie był objęty godziną „W" (wystąpienia), co uniemożliwiło koncentrację Drużyny zgodnie z jej założeniami. Zawiadomienie o godzinie „W" dotarło do „Placka" około godziny 13.00. Pamiętam, że składałem raport „Plackowi" z rannego zwiadu w okolicy Dworca Warszawa-Zachodnia o godzinie 12.00 i wówczas jeszcze nie było żadnych informacji o Powstaniu.

„Placek" otrzymał wiadomość od „Wirskiego" (prawdopodobnie chodzi o hm. Przemysława Góreckciego – uwaga red.) z następującymi zdaniami:

„1. Zawiadomić o wybuchu Powstania i koncentracji oddział znajdujący się na Mokotowie,
 2. przeprowadzić koncentrację 16 WDH w lokalu przy ul. Noakowskiego 16."

Zadanie pierwsze wykonał „Placek" osobiście. Z Mokotowa wrócił między 16.00 a 17.00 i przystąpił do gromadzenia chłopców z 16 WDH. Do końca dnia na Noakowskiego udało się zebrać tylko niewielką ich liczbę. Stan osobowy przedstawiał się następująco:

  1. Józef Przewłocki „Placek",
  2. Zygmunt Przewłocki „Jacek",
  3. Feliks Szebeko „Feliks",
  4. Aleksander Plater „Dziadek",
  5. Ludwik Plater „Ludwik".

Brakował dalszych rozkazów i kontaktów. Chłopcy samorzutnie przystąpili do budowy barykad na ul. Lwowskiej i przy placu przed Politechniką

Zastęp sanitarny zaczął koncentrować się o 16.00 przy ul. Niemcewicza róg Asnyka. Ze składu ośmiu chłopców znane są nazwiska pięciu harcerzy:

  1. Michał Dowbor „Zbyszek" - zastępowy,
  2. Michał Grocholski „Michał",
  3. Wiesław Radke „Wiesiek",
  4. Jan Żołnowski „Janek",
  5. Kazimierz Graba- Łącki „Kazik" (prawdopodobnie).

Patrol był uzbrojony w dwa granaty ręczne (tzw. sidolki) i dysponował apteczką sanitarną. Został włączony do oddziałów ppłk. „Grzymały" (komendanta Obwodu) i otrzymał zadanie zbierania informacji o ruchach nieprzyjaciela na ul. Niemcewicza i wzdłuż trasy kolejki EKD. (Istnieje przypuszczenie, że patrol stanowił część harcerskiego plutonu łączności „Boernerowo", dowodzonego przez Janusza Rudnickiego „Orła").

W tym dniu wielu chłopców z Szesnastki nie dotarło do punktów zgrupowania. Jednakże w różnych okolicznościach włączyli się do akcji powstańczych. Na przykład Andrzeja Połońskiego „Kajtka" Powstanie zastało na placu Napoleona, gdzie brał udział w walkach; po czterech dniach udało mu się przedostać się na drugą stronę Al. Jerozolimskich i dołączyć do „Placka". Mnie, noszącego pseudonim „Poczciwy", Powstanie zastało w domu przy ul. Złotej; wstąpiłem do oddziału por. „Stacha" w zgrupowaniu „Gurt", gdzie jako łącznik działałem do dnia, gdy „Placek" zjawił się, aby przenieść mnie służbowo do macierzystego oddziału. Jerzy Gierak, mieszkający na Pradze przy ul. Skaryszewskiej, bezskutecznie próbował przedostać się przez zablokowane mosty do Śródmieścia, gdzie miał wyznaczony punkt zborny przy ul. Pięknej 48.

Bój pod Pęcicami

Patrol Dowbora w nocy z 1 na 2 sierpnia około godziny 2.00 został poderwany rozkazem wymarszu z Warszawy. Wraz z kilkusetosobowym zgrupowaniem ppłk. „Grzymały" wyruszył ul. Niemcewicza wzdłuż torów kolejki EKD. Przy wlocie w Szczęśliwicką nastąpiło krótkie starcie z niemieckim posterunkiem. Po chwilowym zamieszaniu kolumna ruszyła dalej. W Szczęśliwicach natknęli się na, tym razem dobrze uzbrojony, posterunek. Wywiązała się potyczka, która zakończyła się pomyślnie. Nastroje się poprawiły. W Salomei powstańcy zatrzymali wagon motorowy kolejki EKD, którym sukcesywnie dowieziono ich do Reguł.

Około godziny 6.00 oddziały ruszyły polną drogą w odkrytym terenie do Pęcic. W odległości około 150 m od parku szperacze podjęli udaną walkę z kilkunastoosobową grupą wehrmachtowców, jadącą trzema samochodami. Odgłosy walki zaalarmowały stacjonujące w pobliskim dworze oraz we wsi oddziały niemieckie. Przeciwnik natychmiast zorganizował silną obronę, ustawiając na skraju parku broń maszynową. Ze wsi ruszyła tyraliera piechoty, a za nią samochody załadowane wojskiem z ciężką bronią. Powstańcy pomimo bardzo słabego uzbrojenia ruszyli do natarcia. Niemcy ściągnęli posiłki z okolicy: oddziały SS z Pruszkowa, dwa czołgi, nawet samolot rozpoznawczy z Okęcia. Niestety, warunki terenowe oraz przewaga uzbrojenia nieprzyjaciela zadecydowała o wyniku bitwy. W walce zginęło 31 powstańców, a wielu było rannych. Około 60 jeńców w tym samym dniu Niemcy rozstrzelali.

Wśród poległych w walce byli harcerze z 16 WDH:
Michał Dowbor „Zbyszek",
Wiesław Radke „Wiesiek"
Kazimierz Graba- Łącki „Kazik".

CZEŚĆ ICH PAMIĘCI !

Rozproszonych po bitwie około 300 żołnierzy ppłk „Grzymała" zebrał i przeprowadził do Lasów Chojnowskich, aby potem dotrzeć do Mokotowa. Inni jak np. Michał Grocholski i Janek Żołnowski, okrężnymi drogami dostali się do Puszczy Kampinoskiej i tam wstąpili do miejscowych oddziałów. Nawiązanie kontaktów z partyzantami ułatwił im Krzysztof Rutkowski „Lew", członek tego samego zastępu, znajdujący się w Laskach od chwili wybuchu Powstania.

Z meldunkami na Ochotę

Wieczorem 2 sierpnia „Placek" nawiązał łączność z „Pasieką" (Główną Kwaterą Szarych Szeregów) przy ul. Wilczej 44. Pierwszym otrzymanym zadaniem było przeniesienie meldunku na Ochotę na ul. Barską do „Rokity" (hm. Stefana Mirowskiego). Wykonania tego niebezpiecznego zadania podjął się osobiście drużynowy Szesnastki, „Placek". A oto jego relacja:

„W czasie całej drogi wyraźnie czuwała nade mną Opatrzność. Trasę wybrałem przez ul. Emilii Plater, a potem wzdłuż ul. Nowogrodzkiej do Placu Zawiszy. Szedłem przez terytorium niczyje, na którym nie spotykałem ani Niemców, ani naszych. Na Niemców wlazłem dopiero na Placu Zawiszy. Oczywiście zatrzymali mnie i najpierw chcieli odesłać z powrotem, ale że byłem w krótkich portkach (wyglądałem dziecinnie), wytłumaczyłem im płaczliwie, że idę do matki na Plac Narutowicza, więc puścili.

Przez Plac Narutowicza iść nie mogłem ze względu na ostrzał. Gdzieś koło południa dotarłem do Stefana Mirowskiego. Po przekazaniu mu informacji i otrzymaniu meldunku, wyruszyłem w drogę powrotną. Nie mogłem iść tą samą drogą, postanowiłem więc wracać ul. Filtrową. Widziałem tu i ówdzie trupy, ślady walk, paliło się parę domów. Szedłem środkiem drogi i to zapewne ocaliło mi życie, gdyż Niemcy widzieli mnie już z daleka i nikt nie przypuszczał, że mam jakieś złe zamiary. Pierwszy napotkany Niemiec chciał mnie odesłać z powrotem, ale temu też powiedziałem, że wracam do mamy.

Poprzez Aleję Niepodległości i wzdłuż szpitala J. Piłsudskiego (przy ul. Nowowiejskiej – uwaga red.) dotarłem w rejon Placu przed Politechniką. Udało mi się – sam nie wiem jakim cudem – dotrzeć na dziesięć kroków do bramy, w której już byli powstańcy. Puściłem się biegiem i jakoś nikt do mnie nie strzelił."

W kilka dni później zadanie przedostania się na Ochotę otrzymał „Kajtek", a jeszcze później - ja. „Kajtek", po wielu perypetiach, dotarł do Placu Zawiszy. Ja z kolei przedostałem się na drugą stronę Al. Jerozolimskich i ul. Złotą doszedłem do Poczty Dworcowej (okolice ul. Chmielnej i Żelaznej – uwaga red.). Niestety, Powstanie na Ochocie już upadło i meldunki nie dotarły do miejsca przeznaczenia (w tym rejonie do 13 sierpnia broniła się jeszcze reduta powstańcza przy Placu Starynkiewicza, dowodzona przez rtm Witolda Pileckiego „Witolda" – uwaga red.).

Na ulicy Noakowskiego

Pierwsza kwatera powstańcza 16 WDH znajdowała się w mieszkaniu państwa Przewłockich przy ul. Noakowskiego 16 m. 18. Mieszkanie to mieściło się na szóstym piętrze, a okna wychodziły na Politechnikę. Zastępcą „Placka" był jego brat bliźniak, „Jacek". Bracia byli tak podobni do siebie, że można ich było rozróżnić jedynie po szczegółach ubrania.

W tym okresie „Jacek" i „Placek" występowali w pełnym umundurowaniu Szesnastki, z krajką i kostkami przy czapce harcerskiej. Gdy byli w terenie, zastępował ich „Feliks" (zastępowy przed Powstaniem). Na kwaterę zostali ściągnięci dalsi Zawiszacy. Do pierwszej piątki tj. „Placka", „Jacka", „Feliksa", „Dziadka" i „Ludwika" doszli: „Kajtek" - Andrzej Połoński, „Marek" – Marek Strassburger, „Jędrek" – Andrzej Reingruber, „Marek" – Marek Reingruber oraz „Wiesiek" albo „Poczciwy", czyli ja.

Od pierwszych dni Powstania do Drużyny zaczęli wstępować nowi chłopcy. Byli to harcerze, którzy stracili łączność ze swoimi macierzystymi drużynami, bądź ci, którzy chcieli się włączyć do akcji.

Przypuszczalnie w tym pierwszym okresie zwerbowano do Drużyny około dziesięciu nowych harcerzy. Obecnie udało się ustalić nazwiska kilku z nich: Zenon Kasprzak „Wilk", jego brat Ernest Kasprzak i chłopiec o nazwisku Ravou. Przyłączył się także do Drużyny Jerzy Kacprzyński „Kacper" (późniejszy przyboczny 16 WDH w latach 1945-1947).

Mieszkanie przy ul. Noakowskiego 16 nie mieściło takiej liczby chłopców. Przeniesiono więc kwaterę na ul. Noakowskiego 6 do Liceum i Gimnazjum im. Stanisława Staszica, gdzie 16 WDH od założenia była Drużyną szkolną i gdzie mieściła się jej Izba Harcerska, wybudowana według projektu Zawiszaka, prof. Bohdana Pniewskiego „Boćka", drużynowego w okresie I wojny światowej.

Dodatkową przyczyną zmiany kwatery były względy bezpieczeństwa. Lokal mieszczący się na szóstym piętrze był narażony na zbombardowanie, a ponadto pokoje od ulicy był pod ostrzałem.

Rygor na nowej kwaterze panował jak na obozie harcerskim, a za nieporządek bywały stosowane tradycyjne „menażki". Kwatermistrzem zabiegającym o wyżywienie tej gromady była dzielna pani Zofia Przewłocka, matka „Jacka" i „Placka".

Drużyna otrzymywała rozkazy bezpośrednio z ekspozytury „Pasieki" (Głównej Kwatery Szarych Szeregów), mieszczącej się przy ul. Wilczej 44, a następnie Wilczej 41. Komendantem jej był hm. Kazimierz Grenda „Granica", a następnie hm. Jerzy Kozłowski „Jurwiś". Zadania, jakie otrzymywała Drużyna, były różne: przenoszenie rozkazów i meldunków, kolportaż prasy, rozlepianie plakatów, roznoszenie poczty, pomoc rannym i chorym, zabezpieczanie zbiorów bibliotecznych, kopanie przejść podziemnych, instalowanie świetlnych punktów informujących samoloty alianckie o miejscach zrzutu broni oraz wiele innych poleceń wynikających z coraz to nowych okoliczności. Spotkanie z hm. Włodzimierzem Hellmanem, byłym drużynowym Szesnastki, czyli por. „Billem" z Wojskowej Służby Ochrony Powstania, miało znaczny wpływ na pracę Drużyny w służbie łączności.

Szesnastka otrzymała również zadanie oddziaływania na poprawę nastrojów ludności ukrywającej się w piwnicach przed bombardowaniami. Chłopcy odwiedzali ludzi roznosząc prasę powstańczą i informującą o tym, co się aktualnie dzieje w Warszawie. Kto chciał się skomunikować z kimś w rejonie Śródmieścia, robił to przez harcerzy, którzy znali doskonale wszystkie okoliczne przełazy. Były to zaczątki Harcerskiej Poczty Polowej.

Drużyna brała udział w ogniskach (kominkach) harcerskich organizowanych w lokalu „Pasieki" lub w stanicy Roju „Ziem Zachodnich" przy ul. Hożej 13.

W połowie sierpnia nastąpiła reorganizacja Drużyny. Wszyscy nowi chłopcy oraz Marek Strassburger, łącznie w liczbie około dziesięciu, przeszli do dyspozycji Harcerskiej Poczty Polowej z siedzibą przy ul. Wilczej 41. Przykro nam było rozstawać się, ale takie były decyzje „Pasieki".

Kanałami do Lasów Chojnowskich

Walcząca Warszawa potrzebowała pomocy. W pierwszym rzędzie chodziło o ściągnięcie posiłków, a mianowicie oddziałów partyzanckich, znajdujących się w najbliższym otoczeniu stolicy. Przeniesienie meldunków (rozkazów) z otoczonego przez oddziały niemieckie miasta było zadaniem niezwykle niebezpiecznym. Zadania tego podjęli się m. in. harcerze 16 WDH: „Jacek" i „Placek". A oto relacja z wyprawy spisana przez „Placka":

„W nocy z 8 na 9 sierpnia otrzymaliśmy z bratem rozkaz stawienia się w Komendzie Okręgu AK. W pokoiku czekał na nas podpułkownik. Było już około 10 chłopców z różnych drużyn.

Oficer pokazał nam mapę i wyjaśnił, że chodzi o nawiązanie kontaktu z oddziałami AK, znajdującymi się w Puszczy Kampinoskiej, Lasach Chojnowskich i na zachód od Warszawy i zapytał kto wybierze jaką trasę. Iść mieliśmy parami. Ja z bratem wybraliśmy Lasy Chojnowskie, bo znaliśmy dobrze tereny wokół Jeziorny i Piaseczna.

Otrzymaliśmy zaszyfrowane meldunki, listę haseł na kolejne cztery dni (musieliśmy je zapamiętać) oraz kontakt w Wilanowie. Meldunki te zaszyliśmy w nasze kurtki i następnego dnia rano (tj. 9 sierpnia) wyruszyliśmy. Chcieliśmy przede wszystkim przedostać się na Mokotów. Najpierw próbowaliśmy przez Plac Zbawiciela dostać się na Plac Unii (mieliśmy ze sobą pisemko, które „otwierało nam drzwi" u dowódców odcinków), ale dowódca odcinka przy ulicy Śniadeckich kategorycznie sprzeciwił się stwierdzając, że nie ma mowy, abyśmy tędy przeszli na Mokotów.

Wobec tego przeszliśmy na Czerniaków przez Plac Trzech Krzyży i Książęcą, na której ostrzelano nas z mostu Poniatowskiego.

Na Czerniakowie spotkaliśmy konspiracyjnego przybocznego Szesnastki Andrzeja Zielińskiego „Zielego" (został ranny 10 sierpnia). Doszliśmy do ostatniej barykady u zbiegu Solca i Czerniakowskiej. Dowódcą jej był kapitan „Sęp". Poinformował nas, że Niemcy zrzucali ulotki, aby ludność cywilna wychodziła z miasta z białymi chustkami. Wyszła z chustką jakaś babinka zza barykady i po przejściu 50 kroków Niemcy zabili ją; poszły po nią sanitariuszki i też zostały ranne. Zaprowadził nas pod barykadę i pokazał zabitą.

Zaczęliśmy łazić po Czerniakowie i kombinować, w jaki sposób można by się przedostać. Najpierw chcieliśmy zdobyć kajak i przeprawić się przez Wisłę, ale był tu silny prąd i stały ostrzał. Dowiedzieliśmy się jednak że pod Czerniakowską idzie kanał, ale nikt nie próbował nim iść i nie wiadomo w ogóle czy przejść tamtędy można. Zaczęliśmy szukać kogoś z pracowników wodociągów i kanalizacji i po pewnym czasie znaleźliśmy takiego robotnika. Dowiedzieliśmy się od niego że ten „16-ty" kanał prowadzi koło ulicy Chełmskiej, ale nikt go jeszcze nie używał i nie wiadomo co napotkać można po drodze.

Mimo to kazaliśmy sobie otworzyć właz i wleźliśmy tam, ale szybko wyszliśmy z powrotem. Postanowiliśmy pójść tędy następnego dnia.

10 sierpnia weszliśmy do kanału mając ze sobą jeszcze dwu mężczyzn, którzy postanowili wybrać się z nami na Czerniaków. Idąc kanałem słyszeliśmy chwilami nad sobą Niemców. Dopóki kanał był wysoki było wszystko jeszcze do zniesienia, ale kiedy w pewnej chwili zwęził się, ogarnęła nas panika, a przede wszystkim znacznie wyższych od nas towarzyszących nam mężczyzn. Ja miałem na plecach wypchany plecak, który teraz musiałem nogą ciągnąć przez błoto. Właz „kanału" był otwarty i widzieliśmy go jako światełko. Pierwszy wyjrzał przez niego Zygmunt.

Byliśmy na środku ulicy Czerniakowskiej, niedaleko kościoła Bernardynów. Wyszliśmy z kanału i ukryliśmy się w ruinach po prawej stronie. Mieliśmy szczęście, bo kilku minut potem zza węgła wyjechała ciężarówka pełna esesmanów, którzy nie zauważyli jakoś ścieżki czarnego błota ciągnącej się od włazu po ruiny, w których siedzieliśmy. Po ich przejeździe przebiegliśmy na drugą stronę ulicy do stojącego domku. Mieszkańcy jego zobaczywszy nas wystraszyli się bardzo, ale pozwolili nam umyć się pod pompą i poczęstowali wspaniałym kapuśniakiem.

Po jakimś czasie zobaczyliśmy stojącą niedaleko furę siana. Podeszliśmy i okazało się że jest tam jedna z panien Branickich, córka właścicieli Wilanowa wraz z woźnicą. Wyjaśniliśmy jej o co nam chodzi i za jej zgodą ukryliśmy się w sianie, w którym przywieziono nas aż do Wilanowa.

Tu nawiązaliśmy kontakt otrzymany w Komendzie Śródmieścia. Osobą, do której mieliśmy się zwrócić był pracownik gminy w Wilanowie, z którym spotkaliśmy się u niego w biurze. Był to mężczyzna w sile wieku, który zaprowadził nas do domu, dał świetny obiad, a następnie łączniczkę, która przeprowadziła nas do miejscowości między Wilanowem a Jeziorną (nazwy nie pamiętam), skąd druga łączniczka zaprowadziła nas do Jeziorny. Tu w Jeziornej skontaktowano nas z mężczyzną, który zaprowadził nas do Lasów Chojnowskich, do wioski zajmowanej przez oddziały powstańcze.

Tutaj warta „sprawdziła" nas (od Czerniakowa szliśmy już sami, nasi towarzysze z kanałów pozostali na Czerniakowie) i odprowadziła do sztabu Oddziału, gdzie ktoś ze sztabu natychmiast kazał nas zaaresztować. Badano nas i pytano skąd przychodzimy nie wierząc w autentyczność przyniesionych przez nas meldunków. Wreszcie przybył dowódca oddziału, którego udało nam się przekonać o autentyczności meldunków i zostaliśmy teraz już bardzo dobrze przyjęci. Przede wszystkim wykąpaliśmy się nareszcie. Z włazu koło barykady kpt. „Sępa" wyruszyliśmy około godziny 6 rano, a wczesnym popołudniem dotarliśmy w Lasy Chojnowskie.

Z Lasów Chojnowskich wyruszyliśmy jeszcze przed wieczorem tak, że zanim zapadł zmrok byliśmy w Wilanowie. Wracaliśmy z meldunkiem od dowódcy oddziału. W Wilanowie udaliśmy się do domu tego urzędnika gminy, który wyprawił nas do lasu. Ten przede wszystkim powiedział nam, że jest źle. Niemcy zorientowali się, że kanał jest używany i sypią do niego karbid. Mimo to chcieliśmy spróbować. I wtedy znów nawinęła się panna Branicka (18-19 lat); we trójkę wróciliśmy na Czerniaków, tym razem piechotą.

O zmierzchu weszliśmy w kanał. W miarę posuwania się poziom wody wzrastał coraz bardziej, znacznie przekraczając stan z porannego przemarszu. Przed przewężeniem woda sięgała nam niemal do pasa. W pewnym momencie stwierdziliśmy, że przewężenie kanału jest zatkane i nie możemy iść dalej, ale okazało się, że jest ono tylko zatkane płaszczem, który jakoś wyciągnęliśmy i bez kłopotu dotarliśmy na Czerniakowską do włazu przy barykadzie. Tutaj mało nie ustrzelił nas wartownik, gdy wyłaziliśmy z otworu, który był kilka metrów za barykadą.

O godzinie 2-3 rano dotarliśmy na ulicę Wilczą, bardzo zresztą radzi z siebie. Przekazaliśmy ustnie meldunek otrzymany w Lasach Chojnowskich.

W dzień czy dwa dni później (11-12 sierpnia) otrzymaliśmy rozkaz, by jeszcze raz dotrzeć do Lasów Chojnickich. Zagrałem z bratem w „orła czy reszkę" o to, który z nas pójdzie, gdyż tym razem chciałem iść sam. Tym razem udało mi się bardzo szybko dotrzeć na miejsce i wrócić, choć kanał był częściowo zasypany..."

Tym, który wysyłał chłopców jako łączników do oddziałów partyzanckich był ppłk Kazimierz Krzyżak „Bronisław", „Kalwin", dowódca VII Obwodu AK, powiat warszawski, kryptonim „Koleba" lub „Obroża".

Z wszystkich dwójek chłopców - ochotników, które wyruszyły, udało się dotrzeć do zamierzonego celu tylko „Victorowi" (Zygmunt Głuszek – komendant hufca „Ziem Zachodnich") za Wisłę i „Plackowi" z „Jackiem" do Lasów Chojnowskich. Pozostali zaginęli bez wieści.

Za wzorowe wykonanie powierzonych zadań „Victor", „Jacek" i „Placek" zostali odznaczeni Krzyżami Walecznych.

W Harcerskiej Poczcie Polowej

Inicjatorem Harcerskiej Poczty Polowej był hm. Kazimierz Grenda „Granica". On pierwszy przystąpił do jej organizowania w Śródmieściu-Południe. Następnie na polecenia Głównej Kwatery Harcerzy, kierownictwo Poczty Harcerskiej objął hm. Przemek Górecki „Kuropatwa", rozciągając jej organizację na obszar objęty Powstaniem. Już 6 sierpnia czynne były cztery oddziały pocztowe. Na ulicach zawieszono skrzynki pocztowe z wizerunkiem lilijki i napisem: „Harcerska Poczta Polowa". 9 sierpnia ukazał się komunikat Polskiej Agencji Telegraficznej informujący o zasadach działania HPP, a 11 sierpnia Komenda Warszawskiego Okręgu AK zatwierdziła jej działanie rozkazem nr 14 pkt.10/VI – Poczta Polowa.

Główna Poczta Harcerska mieściła się przy ul. Świętokrzyskiej 28; kierował nią hm. Przemek Górecki. Również przy ul. Świętokrzyskiej mieścił się oddział pocztowy Śródmieście-Północ. Przy ul. Wilczej 41 miał swą siedzibę oddział pocztowy Śródmieście-Południe pod kierownictwem hm. Kazimierza Grendy „Granicy". Oddziały pocztowe na Powiślu zlokalizowano przy ul. Okólnik i przy ul. Czerniakowskiej, w gmachu Ubezpieczalni Społecznej (dziś - Szpital Kliniczny Nr 1 - uwaga red.). Mokotów posiadał swój oddział pocztowy przy ul. Tynieckiej.

Listy były zwolnione od opłat, lecz chętnie przyjmowano dary w postaci książek, które kierowano do szpitali. Już 2 sierpnia ukazały się znaczki Poczty Polowej AK, właściwie jeden znaczek wydrukowany w czterech kolorach, bez oznaczenia wartości.

Wraz z upadkiem poszczególnych dzielnic, przestawały działać oddziały pocztowe. Do końca Powstania (do 3 października) działał jedynie oddział pocztowy Śródmieście-Południe. W okresie pierwszego miesiąca Powstania Poczta Polowa doręczyła około 116.000 listów, przeciętnie od 3.000 do 6.000 dziennie. Listy podlegały cenzurze wojskowej.

Jak już uprzednio wspomniano, 16 WDH uczestniczyła również aktywnie od początku Powstania w Harcerskiej Poczcie Polowej Śródmieście-Południe, a następnie przekazała do jej dyspozycji około dziesięciu chłopców.

Wielu harcerzy konspiracyjnej Szesnastki, nie mających kontaktu z Drużyną, wstąpiło do Poczty Polowej w swoich dzielnicach zaraz po ukazaniu się komunikatu w „Biuletynie Informacyjnym":

„Zawiszacy !

Wszyscy, którzy nie zgłosili się jeszcze do swoich instruktorów ze względu na trudności skontaktowania się z nimi, macie się stawić koło skrzynek Harcerskiej Poczty w godzinach ich opróżniania. Po sprawdzeniu danych łącznik zabierający pocztę skieruje was do rejonowych Komend hufców.

Kuropatwa

Komendant Służby Pomocniczej"

W Harcerskiej Poczcie Polowej, niezależnie od oddziału „Placka", pracowali jako łącznicy-listonosze następujący harcerze 16 WDH:

  1. Jerzy Reinsten „Karajo" (Powiśle),
  2. Ryszard Cholewa „Rysiek" (Śródmieście-Północ),
  3. Krzysztof Winiewicz „Krzysiek" (Śródmieście-Północ),
  4. Andrzej Werner „Andrzej" (Mokotów).

Praca łączników-listonoszy była niezwykle ciężka i niebezpieczna. Codziennie, obciążeni torbami pełnymi listów, przemykali się wśród ruin i barykad, przez piwnice i dziury w ścianach, często pod ostrzałem wroga. Sobie tylko znanymi drogami docierali na pierwszą linię, aby zanieść walczącym wiadomość od ich rodzin. Ci bardzo młodzi chłopcy nie zdawali sobie często sprawy z grożącego im niebezpieczeństwa. Andrzej Werner rozwoził pocztę, pędząc po ulicach na hulajnodze, dopóki ulice jeszcze się do tego nadawały. Marek Strasburger zginął około 30 sierpnia podczas bombardowania ul. Jasnej. Pozostali prawdopodobnie szczęśliwie przeżyli.

W obronie Gimnazjum St. Staszica

Po latach wypędzenia z budynku szkolnego, zajmowanego przez Niemców, wróciła tu znów 16 WDH. Nie zajęła swej Izby na czwartym piętrze, gdyż ul. Noakowskiego na tym odcinku była w tych dniach ulicą frontową, pod ustawicznym ostrzałem. Budynek był obsadzony przez oddziały powstańcze. Przy wejściu do szkoły znajdował się bunkier poniemiecki, tym razem z polską załogą. Niestety nie dane nam było zagrzać miejsca na tej tak bliskiej sercu kwaterze Zawiszaków.

Od 17 sierpnia Niemcy szykowali szturm na tereny Politechniki będące w rękach powstańców. Przez dwa dni trwał nękający ostrzał polskich pozycji. Nadszedł dzień 19 sierpnia – krwawa sobota dla naszej Drużyny.

O świcie cztery czołgi z Pola Mokotowskiego rozpoczęły ostrzał z dział na stanowiska polskie przy ul. Polnej i Noakowskiego. Dwa czołgi strzelały z Koszykowej, granatniki z gmachu Ministerstwa Komunikacji. Około godz. 4.00 rano zaczęła bić artyleria niemiecka z fortu Mokotowskiego. Ruszyło niemieckie natarcie z Pola Mokotowskiego i z ul. 6 Sierpnia (dziś Nowowiejska). Wywiązała się walka o poszczególne budynki na terenie Politechniki. Niemcy atakowali również z Al. Niepodległości - budynek Elektroniki. Padła kreślarnia i gmach Technologii Chemicznej. Gmach Mechaniki przechodził z rąk do rąk.

Chłopcy z Szesnastki z butelkami z benzyną oczekiwali na czołgi, donosili amunicję, pomagali rannym. Bunkier przed budynkiem szkolnym został trafiony pociskiem; załoga zginęła.

Tymczasem od ognia dział zapaliły się sąsiednie budynki. Około godz. 15.00 poinformowałem „Placka", że zaobserwowałem pożar na strychu budynku przy ul. Noakowskiego 10. Zawiadomiliśmy o pożarze mieszkańców domu, lecz ci bali się ruszyć z piwnic. „Placek" poderwał chłopców do gaszenia pożaru na strychu siedmiopiętrowej kamienicy.

Podzieliliśmy się na dwie grupy pod kierunkiem „Jacka" i „Placka", bo pożar rozprzestrzeniał się na dwa skrzydła budynku. „Jacek" z „Dziadkiem", uzbrojeni w bosaki, zrywali palące się belki. „Ludwik", „Kajtek" i ja donosiliśmy piasek, którym zasypywano ogień. Przez wyłomy w ścianie widać było Pole Mokotowskie. Musieli nas zauważyć Niemcy, bo nagle wśród nas rozerwały się pociski, jeden, a za chwilę drugi. Zginęli na miejscu „Jacek" i „Dziadek". Ciężko ranny w brzuch został „Ludwik", a lżej ranni - „Kajtek" i ja. Dom jednak został uratowany.

Do końca dnia nie udało ściągnąć zabitych ze względu na nękający ostrzał z karabinów maszynowych.

Około godz. 16.30 Niemcy wypuścili „goliaty" na gmach główny Politechniki. Od wybuchu powstał ogromny pożar. O godz. 18.30 „wybuchły" dalsze cztery „goliaty". Powstańcy opuścili Politechnikę i cofnęli się na parzystą stronę ul. Noakowskiego. Gmach Gimnazjum St. Staszica pozostał w rękach powstańców.

Pod osłoną nocy „Placek", „Feliks" i ja ściągnęliśmy zwłoki zabitych kolegów; przyświecała nam łuna płonącej Politechniki.

W walkach o Politechnikę zginął w tym dniu Zawiszak, drugi z braci Wojno, Andrzej, przedwojenny zastępowy (starszy brat, Jerzy zginął w 1939r. jako podchorąży broni pancernej w obronie Warszawy).

Pisma powstańcze odnotowały to wydarzenie. „Biuletyn Informacyjny" nr 60- 268 z dnia 23.08.44r. czy „Dziennik Obwieszczeń" nr 4 z 23.08.44r, doniosły w artykule pt. „Bohaterska Drużyna Harcerska" co następuje:

„Dnia 19 bm. wybuchł na strychu domu przy ulicy Noakowskiego 10 pożar wzniecony przez pocisk niemiecki. Znajdująca się w sąsiednim gimnazjum im. Staszica drużyna harcerzy natychmiast pospieszyła z ratunkiem. W czasie akcji wzięli udział harcerze w wieku od 11 do 16 lat: Jacek, Niedźwiedź, Ludwik, Placek, Kajtek, Stefan, Borek, Feliks i Wiesiek. Przyczynili się oni w znacznym stopniu do opanowania sytuacji. W jedną grupę ratujących harcerzy ugodziły dwa pociski z dział ustawionych na Polu Mokotowskim i rozerwały 16-letniego Jacka i 14-letniego Niedźwiedzia („Dziadka" - przyp. autora), a jego brata 11-letniego Ludwika ciężko raniły. Jacek otrzymał przed kilkoma dniami stopień Harcerza Rzeczpospolitej za brawurowo przeprowadzony wywiad wojskowy, przedzierając się do miejscowości o 20 km od Warszawy odległej".

Zniszczona kwatera

Po odniesionych stratach zmieniliśmy kwaterę, przenieśliśmy się do lokalu na trzecim piętrze w oficynie w domu przy ul. Mokotowskiej 39. Tu w małym podwórzowym ogródku zostali pochowani polegli harcerze 16 WDH. W pogrzebie uczestniczyła najbliższa rodzina, wielu harcerzy i przyjaciół. Był ppłk „Kalwin" - Kazimierz Krzyżak, komendant VII Obwodu AK, był również por. hm. Zygmunt Wierzbowski „Zyg", dawny drużynowy 16 WDH, instruktor konspiracyjnej Drużyny, wówczas oficer w sztabie płk. „Montera".

Z ogromnym bólem żegnaliśmy kolegów, którzy tak młodo oddali życie w służbie Ojczyzny. Zygmunt Przewłocki „Jacek" otrzymał pośmiertnie stopień Harcerza Rzeczpospolitej (inaczej w komunikacie prasy powstańczej – uwaga red.) i Krzyż Virtuti Militari, Aleksander Plater „Dziadek", „Niedźwiedź" – stopień ćwika i Krzyż Walecznych.

Nie na długo spokój zagościł w naszej nowej kwaterze. W bliskim sąsiedztwie, przy ul. Piusa 19 (dziś – ul. Piękna – uwaga red.) znajdował się budynek stacji telefonów (tzw. „Mała PASTa") obsadzony przez oddziały niemieckie. Oddział rtm. „Pioruna" otrzymał rozkaz zdobycia tego bastionu wroga w środku pozycji powstańczych.

Atak powstańczy rozpoczął się w nocy 22 sierpnia, z kilku stron, przez wyłomy w murach sąsiednich budynków. Niestety wybuchy min były zbyt słabe, by przez niewielkie otwory przedostali się powstańcy. Nieliczni, którym się to udało zginęli od kul i granatów; nie udała się również akcja przy pomocy miotaczy płomieni, chociaż zdołano zapalić oficynę budynku stacji telefonów.

Niemcy wezwali pomoc. Na odsiecz ul. Piusa od Al. Ujazdowskich ruszyły do ataku czołgi. Chłopcy z Szesnastki dostali broń i włączyli się do walki na barykadach; jak zwykle przewodził „Placek". Na kwaterze zostali najmłodsi i ranni.

Natarcie niemiecki załamało się na barykadach powstańczych.

Na tereny okoliczne spadł grad pocisków ciężkich moździerzy salwowych tzw. „krów". Seria pocisków zniszczyła budynek, w którym znajdowała się nasza kwatera. „Feliks" miał zdruzgotaną stopę, ja zostałem ponownie ranny. Tylko „Placka" kule się nie imały, chociaż wyraźnie szukał śmierci w rozpaczy po stracie „Jacka", ukochanego brata bliźniaka.

Następna noc rozpoczęła się od ponownego uderzenia Niemców, którzy chcieli dotrzeć do budynku stacji telefonów od Al. Ujazdowskich wzdłuż ul. Piusa. Odezwały się ponownie ciężkie karabiny maszynowe i działa. Jednocześnie oblężony oddział niemiecki usiłował przedrzeć się do swoich, torując sobie drogę granatami i ogniem pistoletów maszynowych. Powstańcze barykady zostały zaatakowane z dwóch stron, doszło do starcia wręcz. Część Niemców zawróciła, nieliczni przebili się do Al. Ujazdowskich, część skierowała się wzdłuż ul. Mokotowskiej do Placu Zbawiciela. W ciemnościach nocy trwała mordercza walka na barykadach i ulicach. Tymczasem por. „Nałęcz" wdarł się do stacji telefonów, gdzie wziął do niewoli pozostałą załogę i uwolnił 20 polskich zakładników.

W walkach zginęło siedmiu powstańców, kilkunastu odniosło rany. Z załogi niemieckiej, liczącej 112 ludzi, zginęło 21, do niewoli wzięto 76, w tym pięciu rannych. Zdobyto znaczną ilość broni i amunicji.

Nad ranem przeniesieni zostali do szpitala polowego na ul. Mokotowskiej ranni Zawiszacy i ranni żołnierze niemieccy. „Feliks" leżał w pobliżu swojej matki, która od postrzału w głowę wkrótce umarła. W kilka dni później „Feliksowi" amputowano stopę.

„Stanica Koszykowa" w oddziale „Kuropatwy"

Po przeżyciach ostatnich nocy, po zniszczeniu ostatniej kwatery, znaleźliśmy wreszcie pomieszczenia, w których Drużyna przebywała już do końca. Zajęliśmy opuszczony lokal na parterze w oficynie domu przy ul. Koszykowej 22 róg Mokotowskiej. Przy naszej kamienicy w poprzek Koszykowej przebiegała ostatnia powstańcza barykada. Dwa domy dalej były już pozycje niemieckie. To bliskie sąsiedztwo miało dobre i złe strony. Dobre, bo uniknęliśmy bombardowań lotniczych i ostrzału z dział kolejowych tzw. „grubej Berty" (pociski o długości 175 cm i średnicy 60 cm, które regularnie co 8 minut spadały na okolice). Złe, bo w każdej chwili byliśmy zagrożeni bezpośrednim atakiem oddziałów niemieckich.

Urządziliśmy sobie prawdziwą stanicę harcerską, którą ozdabiał sztandar 16 WDH, dotychczas przechowywany przy ul. Czackiego 14 m. 25. Po sztandar udała się specjalna ekipa z „Plackiem" na czele, która różnymi drogami przez barykady i przez słynne (pod stałym ostrzałem) przejście w Al. Jerozolimskich, szczęśliwie doniosła sztandar na miejsce.

W pierwszych dniach września do naszej kamienicy wprowadził się hufiec „Ziem Zachodnich" z komendantem phm. Zygmuntem Głuszkiem „Victorem". Od tego momentu byliśmy w jednym oddziale, którym dowodził ppor. hm. Przemek Górecki „Kuropatwa" („Gozdal", „Wirski"). Na podwórku odbywały się raporty drużyn, szkolenie w zakresie posługiwania się różnymi rodzajami broni i materiałami wybuchowymi. Pełniliśmy stałą służbę wartowniczą w przejściu z ul. Mokotowskiej do wnętrza zabudowań, uzbrojeni w granaty i zabytkowy karabin francuski systemu Lebela.

Do Drużyny wstąpili nowi chłopcy, uzupełniając poniesione straty. Byli to: „Leszek" - Leszek Suski, „Tramp" - Krzysztof Strzelecki, „Reniek" i „Murzyn". Nazwiska dwóch ostatnich zatarły się w pamięci. „Tramp" przeszedł kanałami ze Starówki do Śródmieścia, przynosząc wieści o strasznych przeżyciach mieszkańców.

Drużyna dozbroiła się. Do tej pory pistolety posiadaliśmy tylko „Placek" i ja. Moja zdobyczna broń pochodziła z czasów pobytu w zgrupowaniu „Gurt" na początku Powstania. Mieliśmy również kilka ręcznych granatów, leżących zawsze w pogotowiu na wypadek ataku Niemców z sąsiedniej posesji.

Któregoś dnia „Kajtek" przyniósł informacje o miejscu zakopania broni we wrześniu 1939 roku. Razem z „Plackiem" udali się na ul. Przemysłową 11, gdzie w piwnicy odkopali trzy pistolety vis, jednego nagana i jednego mausera oraz sporo amunicji. Radość po ich powrocie była ogromna, a ja od tej pory byłem spokojniejszy o mojego mausera (stały przedmiot zazdrości), z którym nie rozstawałem się w dzień ani w nocy.

Do pomieszczenia naszej stanicy przylegała pralnia – duże pomieszczenie, którego część frontowa wychodziła na stronę „niczyją". W tej to pralni odbywały się ćwiczenia z bronią i próbne strzelania z broni krótkiej. Jeśli ktoś zdobył naboje do karabinu, udawał się do zaprzyjaźnionej załogi na barykadach pod naszą kamienicą i ćwiczył strzelanie do obiektów wroga.

Stanica nasza, mimo tych ciężkich dni, braku wody i innych najpotrzebniejszych rzeczy, była starannie utrzymywana. Starano się przestrzegać wieczornych apeli, dbano o porządek, a nawet o higienę osobistą. Kilka razy odwiedzili nas starzy Zawiszacy: hm. Zygmunt Wierzbowski, „Zyg", czyli por. „Konary", oficer w sztabie płk. „Montera", a także hm. Władek Hellman, por. „Bill", a po upadku Starówki – Zdzich Szeliski i Stefan Medwadowski, plutonowi konspiracyjni, walczący w zgrupowaniu „Gustaw". Ci ostatni opowiedzieli nam o tragicznej śmierci Michała Woynicz-Sianożęckiego, konspiracyjnego drużynowego 16 WDH, a także innych Zawiszaków, przy wybuchu czołgu pułapki na ul. Podwale (13 sierpnia – uwaga red.).

Często gościliśmy harcerzy z hufca „Ziem Zachodnich", z którymi łączyła nas serdeczna przyjaźń, utrwalona w codziennych obowiązkach i niebezpieczeństwach.

Łączność to nasza specjalność

Rola łączników w naszej Drużynie dominowała od pierwszego dnia Powstania. Często wspominaliśmy liczne ćwiczenia z okresu konspiracji, mające nas nauczyć znajomości miasta, różnych przejść przez podwórza i na „skróty". To wszystko znakomicie przydało się teraz, choć doszła do tego dodatkowa znajomość przejść podziemnych: wykopami, piwnicami, przekopami (tunelami) i wreszcie kanałami.

W ostatnich dniach sierpnia chodziliśmy z meldunkami do Elektrowni na Powiślu, na Czerniaków, do Śródmieścia-Północ. Opanowane mieliśmy jedno z najniebezpieczniejszych przejść w poprzek Al. Jerozolimskich pod stałym ostrzałem z budynku Banku Gospodarstwa Krajowego (na rogu Nowego Światu i Al. Jerozolimskich – uwaga red.), chociaż tak często ulegało ono różnym deformacjom, zwłaszcza, gdy Niemcy burzyli je za pomocą „goliatów".

Bardzo często wysyłani byliśmy jako łącznicy z polecenia sztabu ppłk. „Sławbora" (Jan Szczurek-Cerowski), dowódcy oddziałów Śródmieście- Południe.

Wspomniano już uprzednio o niezwykłym spotkaniu w pierwszych dniach Powstania dwóch drużynowych Szesnastki: dha hm. Włodka Hellmana, drużynowego w latach 1930-32 i powstańczego drużynowego „Placka". Nie znali się dotąd, lecz przecież „Placek" początkowo chodził w charakterystycznym mundurze Szesnastki. To wystarczyło, aby się rozpoznać i nawiązać nie tylko serdeczne stosunki, ale przede wszystkim współpracę. Hm. Włodzimierz Hellman, z zawodu inżynier elektryk, a obecnie por. „Bill" z Wojskowej Służby Ochrony Powstania, prowadził akcję podejmowania zrzutów broni, dowodził plutonem saperów, uruchamiał elektrownie polowe, organizował łączność telefoniczną z Mokotowem.

Współpraca ta trwała przez okres prawie całego Powstania. Pierwsze zadania polegały na przygotowywaniu informacyjnych punktów dla lotnictwa alianckiego, dokonującego nocnych zrzutów broni. W dzień pod ostrzałem chłopcy ustawiali krzyż z baniek napełnionych naftą lub benzyną na skrzyżowaniu ul. Marszałkowskiej i Wspólnej. Dokonywali tego w biegu, przeskakując pędem przez ulicę, uważając, aby bańkę ustawić odpowiednio, szczęśliwi, że nie trafiła ich kula wroga. W nocy, gdy już było słychać nadlatujące samoloty, podpalano bańki, które tworzyły płonący krzyż. Potem robiono to w innych miejscach Śródmieścia, z tym, że zamiast krzyża świetlnego był trójkąt, zamiast baniek – ogniska, a nawet ręczne latarki.

Gdy jeszcze działała Elektrownia na Powiślu, w Śródmieściu-Południe por. „Bill" i inżynier elektryk Stanisław Wójcicki zabezpieczali energię elektryczną dla szpitali, radiostacji i innych ważnych placówek. Trzeba było nią oszczędnie gospodarować, usuwać uszkodzenia, naprawiać podstacje, kontaktować się z Elektrownią, więc chłopcy z Drużyny przekradali się z meldunkami do Elektrowni na Powiślu i pomagali jak mogli. Dzięki grupie por. „Billa" uruchomiono pompy, które oblewały benzyną gmach stacji telefonów na ul. Piusa podczas jej szturmowania. 21 sierpnia por. „Bill" został ranny odłamkiem pocisku granatnika. Uratował go dr Felek Loth, przyjaciel i też Zawiszak, przedwojenny plutonowy, wieloletni lekarz– więzień Pawiaka.

Na kilka tygodni współpraca została przerwana, ale na początku września por. „Bill" z szyją w gipsie był już w Komendzie Placu u ppłk. „Albina" (Wukiewicz- Sarap-Jerzy) i znowu zaczęliśmy się spotykać. Przy ul. Wilczej 23 znajdowała się stacja telefoniczna do rozmów z Mokotowem (do łączności wykorzystywano nieczynne kable wysokiego napięcia); pełniliśmy tam dyżury, tym chętniej, że za szafą był worek z kostkami cukru.

Elektrownie polowe były różne, często bardzo prowizoryczne np. składające się z prądnicy napędzanej silnikiem samochodowym przez pas transmisyjny z tylnego koła samochodu. W szoferce siedział „facet" kierujący tą elektrownią. Znaczenie elektrowni polowych bardzo wzrosło po upadku Elektrowni na Powiślu.

Prawdopodobnie staż u por. „Billa" zadecydował o tym, że harcerzom z 16 WDH powierzono przeprowadzenie linii telefonicznej do tzw. „Bocianiego gniazda" – punktu obserwacyjnego na strychu sześciopiętrowej kamienicy przy ul. Koszykowej 35. „Tramp", „Kajtek" i ja przeprowadziliśmy linię telefoniczną od centrali w „Stanicy Koszykowa", aż na sam strych do punktu obserwacyjnego. Trzeba było oszczędnie gospodarować kablem, a jednocześnie zabezpieczyć go przed ewentualnym uszkodzeniem. Było z tym trochę zamieszania, gdyż w trakcie prowadzenia kabla przez ul. Koszykową dostaliśmy się pod ostrzał niemiecki. Dopisało szczęście, młode nogi i młodzieńcza odwaga. Linię przeprowadzono zgodnie z poleceniem. W punkcie obserwacyjnym dyżurowali harcerze ze Stanicy, zarówno w dzień, jak i w nocy. W dzień obserwowano Pragę oraz informowano o nalotach i pożarach, co umożliwiało szybkie organizowanie akcji ratowniczych. W nocy obserwowano i meldowano o ewentualnych miejscach upadku zrzutów lotniczych.

W tym okresie często nocą zjawiały się na niebie „kukuruźniki" dokonujące zrzutów broni. Przyglądaliśmy się zafascynowani działaniom niemieckiej artylerii przeciwlotniczej, która w świetle reflektorów starała się strącić samolot. Złapany w krzyżowe światła reflektorów „kukuruźnik" wyłączał silnik i lotem nurkowym zręcznie uciekał z linii ostrzału. Służba w „Bocianim gnieździe" była relaksowa i chętnie podejmowana przez chłopców.

Zakładaliśmy linie telefoniczne również wzdłuż ul. Wilczej, lecz najczęściej szukaliśmy uszkodzeń po licznych nalotach bombowych lub ostrzale z najrozmaitszych rodzajów broni.

Nieść chętną pomoc bliźnim

Sprawności w obronie przeciwpożarowej nie zdobywaliśmy w konspiracji. Ale gdyby nawet była taka sprawność, to chyba na niewiele by się przydała w okresie Powstania. Warunki i okoliczności, w jakich harcerze przystępowali do akcji ratowniczych, nie należały do typowych i zawsze łączyły się z narażeniem życia i to nie tyle od ognia, co z broni nieprzyjaciela.

Nie uczono nas również sposobu ratowania ludzi zasypanych w zburzonych budynkach w wyniku nalotów bombowych, ostrzału artylerii ciężkiej, „grubych Bert", czy wreszcie moździerzy salwowych (inaczej miotacze min lub wyrzutnie rakietowe) zwanych popularnie „krowami", a w innych dzielnicach „szafami" od charakterystycznego zgrzytu przed odpaleniem.

Tych sprawności uczyliśmy się bezpośrednio z dnia na dzień i chociaż brakowało doświadczenia, sprzętu, a czasem i odwagi, to szliśmy do akcji, bo przyrzekliśmy „ ...nieść chętną pomoc bliźnim ...".

Od pamiętnego dnia 19 sierpnia, gdy zginęli „Jacek" i „Dziadek", zwiększała się liczba ratowanych przez nas budynków. Pożary wybuchały bez przerwy, a ich nasilenie wzrosło w Śródmieściu w okresie od 10 do 18 września, gdy Niemcy uporali się już ze Starówką i Powiślem.

Bombardowania trwały w dzień i w nocy, a służby cywilne nie dawały sobie rady z gaszeniem płonących domów i ratowaniem zasypanych ludzi. Na naszej Stanicy zgromadziliśmy trochę sprzętu: saperki, łopaty, kilofy, a nawet ręczną hydronetkę, nie mówiąc już o noszach i apteczce pierwszej pomocy. Gdy tylko nas wzywano, zabieraliśmy sprzęt i biegiem kierowaliśmy się do miejsca wypadku. Ile było takich akcji, dziś trudno powiedzieć. Gasiliśmy pożary na Wilczej, Hożej, Wspólnej i Kruczej. Na Wspólnej odkopywaliśmy zasypanych wraz z jeńcami niemieckimi. Byliśmy na ul. Wilczej, gdzie w nocy z 14 na 15 września zginęła Komenda Placu wraz z ppłk. „Albinem". Zostały w pamięci koszmarne wspomnienia wyciąganych spod gruzu ludzkich kończyn i zwłok. Przeżywaliśmy sami koszmar zasypania gruzami walącego się budynku po salwie miotaczy min. Jeśli ktoś z nas nie był ranny, to już na pewno poparzony. Gdy, będąc ranny w nogę, nie mogłem nosić moich długich butów, bo mi się noga w bandażu w nich nie mieściła, oddałem je „Kajtkowi". Mocne buty, a zwłaszcza z cholewami, to był rarytas, gdyż obuwie niszczyło się niesamowicie szybko w ciągłych wędrówkach po gruzach, zgliszczach, nie mówiąc o tym, że cholewy dodawały żołnierskiego splendoru. Niestety i „Kajtkowi" niedługo służyły, gdyż 14 września został ranny w obie nogi, ale wysokie filcowe cholewy na pewno złagodziły uderzenie odłamków pocisku z granatnika.

Gdy tylko była okazja odwiedzaliśmy rannych kolegów w szpitalu polowym na Mokotowskiej, przynosząc im świeżą prasę i trochę zdobytej żywności. W szpitalu tym leżał „Feliks" z amputowaną stopą. Ja również leżałem w nim kilka dni. Tam też ostatnie godziny życia spędził najmłodszy z Szesnastki, „Reniek". Wspominanego uprzednio hm.Włodka Hellmana, por. „Billa", operował w tym szpitalu dr Felicjan Loth, zwany przez dawnych Zawiszaków „Flokiem".

Niedaleko, bo na Piusa 11a leżał ranny Zdzich Szeliski „Zdzisiek", a trochę dalej na Śniadeckich – Ludwik Plater „Ludwik". Staraliśmy się o nich pamiętać.

Z żywnością było coraz gorzej. Wyczerpały się możliwości organizacyjne pani Zofii Przewłockiej. Coraz częściej bywało głodno. Nadszedł czas wypraw po jęczmień do Haberburscha. Kolejne „karawany" chłopców ze „Stanicy Koszykowa" podążały z plecakami do przejścia przez Al. Jerozolimskie. Tam oczekiwało się w piwnicach spalonego domu na dogodny moment do przeskoku na drugą stronę. W piwnicach było niemożliwie gorąco od rozgrzanych pożarem ścian i stropów oraz duszno z braku świeżego powietrza, a oczekiwanie często przedłużało się w nieskończoność. Następnie różnymi przejściami i wykopami, najczęściej pod ostrzałem, docierało się do browaru (ul. Grzybowska – uwaga red.), gdzie trzeba było też odczekać swoją kolejkę.

Droga powrotna była taka sama, tylko znacznie cięższa, bo z wyładowanym plecakiem, który przeszkadzał w biegu i zawadzał w przejściach podziemnych. Zdarzyło się, że jeden z chłopców poczuł, że jakoś robi mu się coraz lżej na plecach. Okazało się, że kula przebiła mu plecak, a ziarna powoli ubywało. W reakcji tego chłopca było więcej żalu po straconym zbożu, niż radości, że właśnie to ziarno być może uratowało mu życie.

Ziarno od Haberbuscha było mielone w ręcznych młynkach, a po ugotowaniu i okraszeniu, stanowiło coś na kształt zupy zwanej „plujką" od konieczności częstego wypluwania różnych zanieczyszczeń i łusek. Nic też dziwnego, że w okolicy nie było już gołębi, a zaczynało brakować kotów i psów.

Pomimo tych trudności staraliśmy się dożywiać nie tylko naszych rannych, ale i zaprzyjaźnionych obrońców „naszej" barykady. Przyniesione z Czerniakowa jarzyny powędrowały na ul. Piusa, gdzie znajdowała się kobieta mająca wkrótce rodzić.

Pożegnanie sztandaru

Powoli Powstanie chyliło się ku upadkowi. Padały pod naporem wroga kolejne dzielnice powstańczej Warszawy. Toczył się krwawy bój o dostęp do Wisły – o Powiśle Czerniakowskie. Jeszcze przeżywaliśmy chwile radości i nadziei obserwując zdobycie Pragi przez wojska radzieckie, czy dowiadując się o desancie żołnierzy z Armii Wojska Polskiego na Kępie Potockiej i Powiślu Czerniakowskim.

W nocy obserwowaliśmy zrzuty radzieckie, a 18 września - z amerykańskich liberatorów.

Niestety, 23 września, po chyba najbardziej krwawych i zażartych walkach w Powstaniu, padł przyczółek na Solcu. Znikły resztki nadziei.

Byliśmy wtedy za młodzi, aby sobie zdawać sprawę z ogromu nieszczęść spadających na Stolicę, chociaż z nieszczęściem spotykaliśmy się na co dzień.

Było nas coraz mniej. Coraz bardziej dokuczał głód i zakaźne choroby. Jednak pełniliśmy swą harcerską służbę do końca.

Chłopcy zazdrościli tym starszym ze Stanicy, którzy poszli z bronią na barykadę gdzieś na ulicę Frascati do kpt. „Bradla". My, zamiast walczyć na górze, dostaliśmy rozkaz, by wykonać podkop pod pozycje wroga, którym powstańcy mieli zaskoczyć Niemców. Tunel z piwnicy budynku przy ul. Natolińskiej miał przebiegać pod jezdnią aż po bramę po stronie pozycji niemieckich. Dniem i nocą, w nikłym świetle lamp naftowych, chłopcy drążyli tunel. Praca była bardzo wyczerpująca. Tunel był niewielkich rozmiarów, brakowało powietrza. Należało zachować się bardzo ostrożnie, żeby nie zaalarmować Niemców. Wydobywaną ziemię podawano sobie kubełkami, systemem łańcuszkowym i przez korytarze wynoszono na podwórko. Nad całością prac czuwali saperzy, zakładając stemple zabezpieczające tunel przed zawaleniem. Chłopcy wracali ze swej „szychty" wyczerpani, brudni, z zawrotami głowy, ale nikt nie narzekał. Tunel był coraz bliżej pozycji niemieckich, a to mobilizowało do pracy. Część chłopców została skierowana do budowy studzien, gdyż brakowało wody do celów sanitarnych i przeciwpożarowych. Była to praca bardzo odpowiedzialna, niebezpieczna i ciężka.

26 września kilku chłopców pobiegło do włazu na ul. Mokotowskiej pomagać powstańcom wychodzącym z kanałów po opuszczeniu Mokotowa. Wśród przybyłych było wielu harcerzy, którzy znaleźli gościnę w naszej Stanicy. Zmęczeni, głodni, umazani błotem – mieli wreszcie chwilę odpoczynku po piekle walki i koszmarze wędrówki kanałami.

Po kilku dniach nastąpiły pertraktacje i ustalenie warunków kapitulacji. Prace przy kopaniu podziemnego przekopu zostały wstrzymane. W naszej pralni chłopcy „żegnali się" z bronią, przygotowując ją do zakopania.

Kolejny cios padł na Drużynę 1, a może 2 października, gdy jeden z chłopców przybyłych z Mokotowa, obchodząc się nieostrożnie z pistoletem, oddał strzał. Kula trafiła w brzuch stojącego obok „Reńka". Ten padł na podłogę, wił się z bólu i zaciskał zęby, aby nie krzyczeć. Na noszach przenieśliśmy go natychmiast do szpitala na Mokotowską, gdzie wkrótce umarł. Kilka dni wcześniej biegł zrozpaczony do matki, która straciła nogę w rozwalonym przez bomby budynku. Ten najmłodszy harcerz 16 WDH nie doczekał ostatniego dnia Powstania.

Dostaliśmy rozkaz przygotowania się do opuszczenia miasta wraz z ludnością cywilną. Zaczęliśmy likwidować naszą Stanicę. Nieoczekiwanie znaleźliśmy z „Kajtkiem" istny skarb w zamaskowanym schowku za ścianą korytarza: kilkanaście kocy, porcelanę, dywany, mnóstwo pieniędzy Banku Emisyjnego w banderolach, ale niestety w bardzo drobnych odcinkach. Najbardziej przydały się koce, które służyły chłopcom w tułaczce na wygnaniu z ukochanej Stolicy.

Ostatnia zbiórka 16 Warszawskiej Drużyny Harcerzy. Drużynowy „Placek" odczytał rozkaz przyznający wyższe stopnie harcerskie, dziękował za wytrwanie, za odwagę, poświęcenie i... zawiesił działalność powstańczej Drużyny.

Po raz ostatni w obecności hm. Zygmunta Wierzbowskiego, swego zawiszackiego instruktora i opiekuna, chłopcy salutowali swój już historyczny sztandar, który towarzyszył im aż do ostatnich dni walk powstańczych.

„Placek" z „Zygiem" starannie złożyli sztandar, zabezpieczając go przed zniszczeniem, umieścili w metalowym pojemniku, a następnie zeszli do piwnicy, gdzie zakopali go w głębi korytarza.

Nigdy już ten sztandar nie wrócił do nas i Drużyny, tak jak nie powrócą te dni tak tragiczne, a jednak wspaniałe.

kwiecień 1984.

Pod wspomnieniem znajduje się odręczny dopisek:
„16 WDH w 40-to lecie Powstania Warszawskiego dedykuję.
Wiesiek Szeliski 
20.X.1984r."

Tekst: Wiesław Szeliski 
Redakcja: Lech Najbauer 
Współpraca: Marek Marczak