To, że w ogóle obóz doszedł do skutku, wydaje się jakimś cudem. Na trzy dni przed wyjazdem drużynowy i komendant obozu dh. Janek Urmański, wylądował w szpitalu. Powalił go wyrostek robaczkowy.

Na wysokości zadania stanęli jak zwykle Zawiszacy - Lech Najbauer, Jacek Kajak, Robert Borzęcki, Paweł Burakowski, Lesław Kuczyński, Jurek Wójtowicz, Wojtek Talacha, Andrzej Karwan. Dzięki ich "pospolitemu ruszeniu" udało się jednak wyjechać i zbudować obóz. Jak to już nie raz w historii Szesnastki bywało i tym razem funkcja komendanta obozu było funkcją rotacyjną, choć tym razem, na pewno bardziej rotacyjną niż kiedykolwiek.
Na pięknej leśnej polanie, 10km na południe od Rucianego, nad przepięknym jeziorem Nidzkim po raz LXXI Szesnastka rozbiła swoje namioty.

Prawdziwa, leśna głusza. Najbliższa miejscowość to właśnie Ruciane. Wszędzie daleko.  Żeby można było gdzieś się ruszyć z obozu potrzebne były rowery. Po  raz pierwszy, na obozie mieli je wszyscy harcerze. Tym sposobem nasz zasięg jednodniowych wypadów zwiększył się z 15-tu do 40 km.

Przez cały obóz pogoda nas nie rozpieszczała. Było zimno i deszczowo.

Sytuacja przypominała trochę taniec na linie, tak pod względem warunków pogodowych jak i obsady kadrowej. Nic dziwnego, że przeciąganie liny było ulubioną metodą zagrzewania się i ćwiczeń w łapaniu równowagi nie tylko psychicznej.

Kiedy jednak przyszedł dzień Święta Obozu i odwiedzili nas licznie rodzice i Zawiszacy -  słońce wyjrzało zza chmur. Wszystkim zrobiło się lżej na duszy. Tak jak ta brama, która pomyślnie przeszła test wytrzymałości, tak i chłopcy mogli się pochwalić, że mimo wszystko nie załamali się i wytrzymali złośliwości aury.

Tymek został mianowany p.o. drużynowego. To pozwoliło nam z optymizmem spojrzeć w przyszłość.

Na uroczystym apelu Święta Obozu...

Raport przyjmował już nowy drużynowy.

A Janek, który wyszedł ze szpitala aby zdążyć  na Święcie Obozu przekazać funkcję swojemu następcy - symbolicznie ściągnął obozową flagę z masztu.

Tradycyjne ognisko Święta Obozu było naprawdę wzruszające. Kto do niego dotrwał mógł być z siebie dumny. Nie wiedział tylko, że to nie koniec złej pogody. Ta była łaskawa tylko rodzicom i Zawiszakom. Gdy goście wyjechali wszystko wróciło do tegorocznej normy.

Mazury, to kraina Wielkich Jezior i bystrych rzek. Zaraz po Święcie Obozu, jedną z takich rzek - Krutynią wybraliśmy się na trzydniowy spływ kajakowy.

Lało prawie bez przerwy. Nawet chwila odpoczynku pod mostem wydawała się rajem. Wiadomo, pod mostem można było przeczekać ulewę.

A na zwykłym postoju już tych luksusów nie było. Wiec postoje były krótkie. Każdy miał trzy obowiązki: rozprostować kości, wylać wodę z kajaka i ... wiadomo - krzaczki, a potem w dalszą drogę. Byle do celu.

Czasem trzeba było jednak się przespać. Nawet w nocy, na biwaku nie było spokoju od tej przeklętej wody. To co widać powyżej to właśnie krajobraz po burzy.
Dzięki tym warunkom, trasę spływu przewidzianą na cztery dni, przepłynęliśmy w niecałe trzy. Zmoczeni do suchej nitki wróciliśmy do obozu gdzie, o ironio losu, czekało na s kilka dni pięknej słonecznej pogody. 

Niektórzy jednak tak przywykli do mokrego ubrania, że będąc już w obozie szukali pretekstu aby zasłużyć na karę menażki.

Inni sławili ich w legendach opisując przy ognisku te upojne chwile gdy oboźny wlewa za kołnierz munduru zimną wodę z menażki.
Obóz zakończył się maratonem biegów harcerskich. Po tego typu "szkole przetrwania" było to już "małe piwo", o ile tak się można wyrazić. Większość prób zakończyła się pomyślnie. Po dwóch dniach radosnej "demolki", zwinęliśmy obóz, zamaskowaliśmy miejsce i wróciliśmy do Warszawy wyleżeć się w wyrku, wysuszyć i wyspać.