Ze wspomnień z obozów zimowych, z uroczej „Wierzbianki” utkwiła mi w pamięci nie planowana wycieczka z Guciem Radwańskim do Czechosłowacji w roku 1933 lub 1934. A było to tak. Ponieważ wiał halny i ze śniegiem było krucho, grupa najbardziej zaawansowanych narciarzy, z których pamiętam Jurka Mierzejewskiego, Andrzeja Pfeffera, Janka Bugajskiego i Tadka Jaegermanna, pod komendą Gucia wyruszyła do Pięciu Stawów, gdzie można było pojeździć. Przez Polanę Waksmundzką i Dolinę Roztoki doszliśmy do Pięciu Stawów. Na drugi dzień nastała cudowna, słoneczna pogoda, mróz – kilkanaście stopni. Nie było warunków do jazdy (wszystko oblodzone), Gucio zadecydował o wycieczce na Gładką Przełęcz. Słońce cudownie grzało, czekało nas podejście, ubrałem się lekko – sweterek, flanelowa koszula, na drogę czekolada, cukier w kostkach.

Nie będę opowiadał szczegółów, jak wdrapaliśmy się na oblodzoną przełęcz, kując dosłownie stopnie w lodzie. Gdy wreszcie znaleźliśmy się na przełęczy, pogoda gwałtownie się zmieniła – śnieżyca i silny wiatr. O zejściu nie ma mowy, tym bardziej że już zaczęło się ściemniać. 

wycieczka 1935 zimowisko

1935 r. Styczeń.  Obóz zimowy w Zakopanem w "Wierzbiance". Wycieczka starszych Zawiszaków. W drodze do Morskiego Oka przed Wodogrzmotami Mickiewicza.
Od lewej: G.Radwański, J.Tomaszewski, S.Zieliński, A.Pfeffer, S.Jedliński.

Gucio postanowił dojść do leśniczówki – Podbańskiej. Okazało się jednak, że leśniczówka parę dni przedtem spłonęła. I tak, nie mając innego wyjścia, pomaszerowaliśmy w czechosłowacką Dolinę Cichą. Śnieżyca na szczęście ustała, za to mróz zrobił się siarczysty – ze dwadzieścia stopni. Maszerowaliśmy Doliną Cichą przez całą noc, aż wreszcie nad ranem doszliśmy do wsi słowackiej Kokawa. Gdy usłyszeliśmy szczekanie psów, była to dla nas najpiękniejsza muzyka – nareszcie koniec wędrówki, ciepło i coś gorącego do picia.

O dwóch dniach podróżowania po Czechosłowacji bez wiz i paszportów, powrocie „na lewo” do Polski pisze Gucio Radwański pod pseudonimem „nie-rada” w numerze 14 „Sulimczyka” z 20.1.1938 roku.

„Rano budzimy się o dziesiątej. Gdzie jesteśmy? Daleko od gór, w dólskiej wsi – Kokawie. Do kolei dwanaście kilometrów. Koleją można wrócić przez Kralovany, Suchą Horę – do Polski, objechawszy Tatry z daleka.

Maszerujemy po śniadaniu wesoło. Śniegu na nizinach mało, narty trzeba w końcu zdjąć. Dochodzimy do ślicznego miasteczka przy linii kolejowej i cudnej szosie – Hradok. Na stacji okazuje się, że po przeliczeniu wszystkich naszych pieniędzy na korony – nie starczy na bilety. Jedyna rada – skrócić odległość kolejową, maszerując szosą do następnej stacji. Słońce już zaszło, nad nami znowu gwiazdy. Jakże inne niż wczoraj!

W porze kolacyjnej osiągamy w najlepszym nastroju duże i ładne miasteczko: Liptowski Mikulasz. Krótki obrachunek: wystarczy na bilety, nocleg, jedzenie. Nawet na depeszę do ˓˓Wierzbianki˒˒, żeby nie wysyłali ekspedycji ratunkowej (depesza przyszła razem z nami, a te draby cieszyły się, że mało ludzi i spokój w domu).

Nocujemy w schronisku turystycznym, bardzo solidnym i okropnie zimnym. Przedtem sjesta w cukierni, ogromnie miłej i gościnnej. Ach, wiecie, jak smakuje słodka, pachnąca, gęsta czekolada z  kremem i ciastka najrozmaitsze, przekładane, tortowe, owocowe! Poznaliśmy tajemnicę odnajdywania największych rozkoszy w mało cenionych wartościach życia codziennego.

Nazajutrz wstajemy jeszcze przed świtem, żeby zdążyć na pociąg. Od Kralovanych przesiadamy się do wagonu motorowego. Teraz już na wschód, przepiękną doliną pod górę. Oczekiwaną radość z powrotu do Polski mąci coraz bardziej myśl o przekraczaniu granicy. Dotąd było jak po maśle. Ale co będzie na posterunkach? – cztery tygodnie paki i pięćdziesiąt złotych (kary). Nieprzyjemnie.

Wysiadamy więc przed stacją graniczną. Stąd kilka kilometrów do Chochołowa. Najpierw szosą, potem z niej zejdziemy, żeby uniknąć posterunków.

Nie bardzo dobrze wypadło wyliczenie, bo za zakrętem ukazuje się piękna strażnica czesko-słowacka, a przed nią stoi gruby strażnik i, uśmiechając się przyjaźnie kiwa na nas.

Ucieczka nie byłaby taktycznie dobrym posunięciem. Podchodzimy. I też się uśmiechamy.

- Do Polski? – zapytuje grzecznie strażnik.
- A tak! – odpowiadam z przyjazną nonszalancją.
- Przepustki macie? – brzmi pytanie w tonie z góry potwierdzającym.
- A daleko jeszcze do Chochołowa? – pytam tonem nieco zmęczonym, szukając czegoś pilnie w chlebaku.
- No, niedaleko, zaraz za tą górą, wy pewnie zmęczeni?
- Bardzo zmęczeni – uśmiecham się blado – a musimy dziś jeszcze być w Zakopanem. – To dziękuję i do miłego widzenia!

Defilujemy przed strażnikiem, suniemy, nie spiesząc się kawałek szosą; a kiedy strażnica niknie za wypukłością terenu – chodu! – w bok szosy, do świerkowego lasku na grzbiecie wzgórza. Tu dopadamy ledwo widocznego spod śniegu kopczyka.

Na kopczyku kamień, na kamieniu drogie, serdeczne, utęsknione – P.

A potem przez Witów, do ujścia Kościeliskiej, potem już po ciemku znaną drogą pod Reglami. Aż się doszło do "Wierzbianki"

Bolesław Bondy (I część) i Gustaw Radwański (II część)

Źródło: Szkoła im. Stanisława Staszica 1906 – 1950, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1988, str. 422-425, przepisał hm. Dyzma Zawadzki