Przedstawiamy relację ze zlotu wędrowników Mazowieckiej Chorągwi Harcerzy - w którym wzięli udział m.in. wędrownicy z Włóczykijów!

W kwietniu miał odbyć się dlugo oczekiwany zlot mazowieckich wędrowników. Rzecz jasna, nie mogło nas tam zabraknąć! Ostatecznie swoją obecność na zlocie zapowiedzieli wędrownicy z Zalesia, z Zielonki oraz chłopaki wywodzące się z Sulimy - no i oczywiście my, Włóczykije! Program zlotu składał się z kilku części - pierwszą miała być wędrówka na miejsce spotkania - tj. Wyspę Rembezy. Sama Wyspa jest bardzo ciekawym miejscem - kiedy jeszcze zwała się Kępą Kosumecką, podczas wojny odbywały się na niej obozy harcerskie, zaś później, w sierpniu 1944 roku toczyły się na niej ciężkie walki pomiędzy żołnierzami Ludowego Wojska Polskiego, a oddziałami niemieckimi. Zainteresowanych dziejami tego skrawka mazowieckiej ziemi odsyłamy do esperta w tych sprawach, czyli Konusa.

Spotkaliśmy się zatem w sobotę rano we trzech - Dyzma, Kisiel [Paweł Hrynkiewicz] i Michał [Turowski]. Maks [Jabłecki] i Albert [Budny] mieli dojechać później (różne szkolne i inne obowiązki). Zaplanowaliśmy podróż pociągiem ze stacji Warszawa Ochota do Czachówka, a następnie na piechotę w kierunku Wisły. Pierwszy etap, pociągowy, nie był zbyt trudny - zdążyliśmy w jego trakcie zjeść spokojnie śniadanie. Wysiadłszy, skierowaliśmy się mniej więcej na wschód. Nie było łatwo, ponieważ dysponowaliśmy jedynie niezbyt dokładną mapą z lat 60tych. Jednak, jak wiadomo, hacerz nie boi się wyzwań - a co dopiero wędrownik! Maszerowaliśmy więc dzielnie, musząc się cofać jedynie kilkukrotnie. Szliśmy na przełaj, pamiętając co prawda że "kto drogi prostuje ten w polu nocuje", ale licząc też na nasz wrodzony szósty zmysł.

W Sobikowie zatrzymaliśmy się na chwilę, odwiedzając sklep i podziwiając drewnianą, XVIII-wieczną dzwonnicę. Następnie szliśmy przez chwilę drogą krajową nr 50, by szybko skręcić w prawo - nie uśmiechał nam się marsz szeroką asfaltową drogą. W międzyczasie Dyzmie zaczął dokuczać ból stop, zaś Kisielowi ból nogi, co trochę nas spowalniało. Dziś, gdy patrzymy na mapę, wydaje się nam że szliśmy przez Czaplin, Buczynów i Aleksandrów - ale wtedy nie mieliśmy o tym pojęcia, zdani na własne wyczucie. Po drodze minęliśmy "piękną", misternie kutą bramę, zdobioną motywami roślinnymi i zwierzęcymi - możecie zresztą obejrzeć ją na zdjęciach. Znaleźliśmy się także w chmurze pestycydów, gdy ciągnik opryskujący sad dojechał do granicy drogi. To wszystko jednak nie przygotowało nas na stanięcie naprzeciw nieoczekiwanemu problemowi - oto skończyła się droga!

Na szczęście znaleźliśmy ścieżkę przez las i po krótkiej chwili nerwów i kilku pytaniach do miejscowych, dotarliśmy wreszcie do drogi nr 79, która prowadzi w stronę Góry Kalwarii. Lekko skonfundowani mieliśmy co prawda wątpliwości którędy iść, ale po konsultacji zostaliśmy skierowani na drogę do Czerska. Wkroczyliśmy do tego pięknego miasteczka, w którym układ ulic nie zmienił się od średniowiecza (co wyjaśnił wkrótce niezastąpiony Konus [Maciej Kamiński]). Zasiadłszy przed sklepem, z zakupionymi napojami orzeźwiającymi, odpoczęliśmy chwilę i podeszliśmy na górę, gdzie obejrzeliśmy kościół pw. Przemienienia Pańskiego i usiedliśmy ponownie - przed wejściem do zamku. Tam rozpisaliśmy z Michałem próbę na ćwika. Niedługo później przybył Konus.Wówczas załadowaliśmy się do zalesiańskiego Ogórka i zjechaliśmy na dół, gdzie już czekały na nas kajaki. Zaczęliśmy od ich rozładowania i przeprawienia się na pobliską łachę. Tam rozpaliliśmy ognisko i postanowiliśmy poczekać na resztę ekipy. Wykorzystaliśmy chwilę czasu, aby przyrządzić sobie jedzenie.

Powoli zaczynało się ściemniać, a my po zjedzeniu gara zupy (który Janek [Kamiński] przywiózł z Zalesia, ze Święta Szczepu) ponownie wsiedliśmy do Ogórka i podjechaliśmy do Zamku w Czersku. Tam weszliśmy na wieżę oraz pobawiliśmy się machinami oblężniczymi, symulując oblężenie zamku.Po powrocie nad Wisłę przepłynęliśmy na wyspę, gdzie po kolacji każda z drużyn wymyśliła inny sposób nocowania. My mieliśmy plandekę, wypróbowaną już w górach - na Piotrusiu, chłopaki z Zielonki spali na zakopanym w piasku popiele z ogniska, zaś Zalesiacy... nie pamiętamy, może nam przypomną. Obudziliśmy się drżąc z zimna, ale nie było zmiłuj - trzeba było ruszać w drogę do Warszawy!

Na początek zrobiliśmy śniadanie i ugotowaliśmy jajka - które schowane w kieszeniach posłużyły jako ogrzewacze. Następnie zwodowaliśmy kajaki we mgle - niewiele było widać, możecie to sprawdzić na zdjęciach. Po jakimś czasie mgła się ulotniła i wyszło słońce - choć nie na długo, pod koniec znów zaczął kropić deszcze. Był też postój na drugie śniadanie - na którym nasza ekipa została trochę uszczuplona. Stąd płynęliśmy już bez przerwy do Warszawy - lądowaliśmy w Porcie Czerniakowskim. Tak zakończył się zlot wędrowników, w którym wzięły udział cztery drużyny - dwie warszawskie, jedna zalesiańska i jedna zielonkowska.

Dyzma Zawadzki