W 2012 roku, w lipcu znaleźliśmy się na obozie 16 WDH "Grunwald", nad jeziorem Gim. Istniał jeszcze wówczas zastęp starszoharcerski "Żubry" (czyt. "Żubery") w składzie: Grzegorz "gożgże" Brzostek, Paweł "Kisiel" Hrynkiewicz, Karol "Kędzior" Walesiak, Filip Bodych i Max. Dyzma, ówczesny drużynowy "Grunwaldu", zaplanował wyprawę tegoż zastępu (wraz z jednym z przybocznych, Danielem) na pola grunwaldzkie, w 602 rocznicę stoczenia tej batalii. Środkiem, za którego pomocą mieliśmy pokonać trasę, był rower. Ruszyliśmy w sobotę, 14 lipca, zaraz ("zaraz" w tym wypadku oznacza: kiedy już wszystkim udało się ogarnąć bagaże, a Filipowi przestały spadać rzeczy, Kędzior zjadł wszystkie kanapki, a Max wyszedł z Toia) po śniadaniu.

Przed nami było 50 kilometrów pedałowania przez piękne polskie okolice. Po wyjechaniu na szosę (i paru długich, ekscytujących zjazdach, podczas których Grzegorzowi spadał łańcuch - za każdym razem!) minął nas samochód, w którym, jak okazało się za chwilę znajdował się Szwejk wraz z jednym z Zawiszaków, wybierający się w odwiedziny do obozu. Druh harcmistrz udzielił nam porady dotyczącej skrócenia trasy, wspierając ją siłą wieloletniego doświadczenia. Jak się wkrótce okazało, życie zweryfikowało doświadczenie Szwejka dość boleśnie. Tymczasem pożegnaliśmy druhów i ruszyliśmy dalej.

Na naszej trasie znalazło się miejsce lądowania spływu Marózką z 2008 roku (niech Was nie zmylą błękitne koszulki z napisem "Łyna" - naprawdę płyneliśmy wtedy właśnie Marózką) - nie omieszkaliśmy zrobić tam sobie pamiątkowego zdjęcia. Kawałek dalej, za miejscowością Swaderki, po wizycie w barze u Szwagra, skręcilismy we wskazany skrót. Droga okazała się być dość trudna, piaszczysta i nierówna, ale na razie dawaliśmy radę - choć Kisiel niepokojąco zostawał z tyłu. Jadąc przez las, nagle zauważyliśmy tabliczkę "Obóz ZHR". Zaciekawieni skręciliśmy i dotarliśmy do obozu harcerek z Bydgoszczy. Były bardzo miłe, oprowadziły nas po obozie i obiecały rewizytę (co zresztą nastąpiło parę dni później).

Czas jednak było ruszać dalej. Po paru kilometrach dotarliśmy do trasy szybiego ruchu, w okolicach Pawłowa. Mieliśmy trochę trudności z przejściem na drugą stronę, z uwagi na wciąż trwającą budowę przejazdu. Przejście górą nie wchodziło w grę (szybkie samochody i ogrodzenie). Po gruntownym objechaniu okolicy udało się wreszcie przedostać - w miedzyczasie powoli zaczęło się ściemniać. Spoglądając za siebie, spostrzegliśmy płonący dom. Po krótkiej chwili ciszy i chwili modlitwy, ruszyliśmy dalej.

Robiło co się coraz ciemniej... Daliśmy popis harcerskiego zorganizowania i przygotowania, gdy okazało się, że większość z nas nie miała przy rowerach lampek. Tu należy wtrącić pochwały dla druha Daniela, który miał czołówkę (przyp. Kisiel). Peleton nieco się rozciągnął - Grzegorz był gdzieś z przodu, a Kisiel gdzieś z tyłu... Już wkrótce musieliśmy posuwać się w kompletnych ciemnościach - przez gęsty las. Nie bylo łatwo, w związku z czym Kisiel w którymś momencie któryś raz z kolei się wywrócił. Dyzma, zauważywszy to, zaczekał na niego chwilę. Wówczas Kędzior, jadący przed Dyzmą, zdążył odjechać kilkanaście metrów dalej (a więc poza granicę widoczności). Gdy już Kisiel ruszył dalej i zrównał się z Dyzmą, usłyszeli oni obaj piękny, melodyjny głos wołający "Dyyyyzma, Dyyyyyzma". Odkrzyknęli "tu jesteśmy, już jedziemy, poczekaj chwilę". Mimo to głos ów nie przestawał nadawać: "Dyyyyyzma, Dyyyyyzma". Po którymś razie, zdenerwowani Kisiel i Dyzma odkrzyknęli: "zamknij się Kędzior!". Głos mimo wszystko nadal nie milkł, więc obaj ruszyli w jego stronę. Po przejechaniu paru metrów znaleźli Kędziorka, skonfundowanego przez egipskie ciemności.

Zanim udało się nam wreszcie wydostać z lasu, okazało się że Kisielowi reka spuchła do rozmiarów dojrzałego jabłka. Musiał cały czas prowadzić rower jedną ręką, co też bylo przyczyną jego spowolnienia. Wkrótce wyjechaliśmy na szosę, ostatnią prostą do wsi Grunwald. Jednak przygody nie dawały nam spokoju, ponieważ Kisielowi, i tak już ciężko doświadczonemu przez los, pękła dętka... Nie mieliśmy niestety dętki w odpowiednim rozmiarze (rower Kisiela miał cienkie opony), więc włożyliśmy trochę większą i jechaliśmy ostrożniej.

Punkt północ usłyszeliśmy dźwięki dochodzące niewątpliwie z grunwaldzkich pól. Niesieni nadzieją, przyspieszyliśmy (wściekle głodni) i już wkrótce znaleźliśmy się na gasnącej imprezie. Dopadliśmy ostatnią otwartą budkę z zapiekankami i zjedliśmy ich straszną ilość (za straszne pieniądze). W końcu, zmęczeni ale szczęśliwi, rozbiliśmy się nieopodal pobliskiej kępy drzew.

Następnego dnia wstaliśmy i oto co się okazało: ponieważ rocznica bitwy wypada 15 lipca, cała impreza odbywa się 14 lipca - przecież to oczywiste. Nie zobaczyliśmy więc bitwy, ale zdążyliśmy odwiedzić festyn, zakupić pamiątki i zwiedzić muzeum. Po obowiązkowej sesji fotograficznej mogliśmy zacząć wracać. Aha, byśmy zapomnieli - spotkaliśmy na miejscu Darka, z zastępu Kuby Mieleszkiewicza, który odwiedził Grunwald z mamą i siostrą.

Powrót również obfitował w przygody. Najpierw jednak zatrzymaliśmy się i Dyzma z Danielem rozdali naramienniki wędrownicze. Opowiedzieli również o projekcie powstania drużyny wędrowniczej, której zalążkiem miał stać się właśnie zastęp "Żubry". Po wykonaniu 3 zadań każdy z nas mógł ten naramiennik założyć (Dyzma i Daniel także).

Dalej podążaliśmy szlakiem. Nie przewidzieliśmy jednak, że szlak wytyczano prawdopodobnie dla Beara Gryllsa, nie zaś dla harcerzy na rowerach. W związku z tym znacznie zwolniliśmy, zanurzeni po osie kół w błocie. Jakby nie było dość przygód Kisielowi, ześlizgnął on się z błotnistego brzegu prosto do jeziora... (pamiętajmy przy tym, że nadal tylko jedną rękę miał sprawną). Po zaopatrzeniu Kisiela w suche rzeczy i buty, ruszyliśmy dalej - i w końcu, po paru godzinach, dotarliśmy do obozu. Tak zakończyła się pierwsza przygoda naszej przyszłej drużyny.

Dyzma Zawadzki