Możemy być dumni z faktu, iż jesteśmy bardzo punktualni. Umówiliśmy się z hufcowym i, jak sądziliśmy, z organizatorami gry punktualnie o godz. 8:30 w sobotę pod Arsenałem na ul. Długiej i tam też stawiliśmy się niemal w komplecie.

Niemal, bo „komplet" nie zawierał Dextera. Ten młody, ale zdolny człowiek pokazał, że nie docenialiśmy jego inwencji, i zamiast pod Arsenał zawędrował... na Plac Zamkowy. No cóż, zdarza się, dobrze, że król Zygmunt nie postanowił przenieść się z kolei pod Arsenał. Na szczęście zastosowaliśmy najnowocześniejszy port czasoprzestrzenny do transferu ludzi, który tymczasowo obudowaliśmy tak, aby do złudzenia przypominał tramwaj linii „32", i dokonaliśmy udanego przerzutu Dextera pod zbrojownię. 

W tym czasie nie wydarzyło się nic na tyle godnego uwagi, aby o tym pisać szczegółowo, tzn. minął kolejny kwadrans, a organizatorów gry nie było ani widać, ani słychać, ani czuć. Dla rozgrzewki zrobiliśmy zbiórkę obu patroli Szesnastki, a następnie w karnym szyku odmaszerowaliśmy na plac obok Arsenału (dawny przebieg ul. Nalewki), gdzie Lesław wygłosił gawędę o Akcji pod Arsenałem i udziale w niej jednego z harcerzy Szesnastki (został on uwolniony w czasie odbijania więźniów).  

 

Czekamy....

 

Zbiórka, czekamy...

Nagle – gwizd! Nagle – Świst! Para – buch! Koła w ruch! Przybyli wreszcie z dawna oczekiwani organizatorzy. Było już po godz. 9:00 i właśnie zamierzaliśmy rozejść się w spokoju do domów. Okazało się, że organizatorzy gry nie wydrukowali na czas wszystkich potrzebnych materiałów i nie mogli stawić się o 8:30, bo najprawdopodobniej obawiali się wycisku od zmarzniętych skautów. Odbyła się odprawa dowódców patroli. Pierwszy patrol Szesnastki miał się przemieścić na Plac Politechniki, a my, za ponad pół godziny, mieliśmy odebrać telefon w przejściu podziemnym obok stacji metra „Ratusz", czyli niemal dokładnie miejscu, w którym się znajdowaliśmy. Ponieważ mieliśmy jeszcze bardzo dużo czasu, po raz drugi na rozgrzewkę, której nie mogli zapewnić nam organizatorzy gry, musieliśmy wykazać się własną inwencją. Tym razem podzieliliśmy się na dwie grupy i każda z nich, biegnąc po przeciwległych chodnikach ul. Długiej, miała liczyć niemieckie samochody. Ta przebieżka skończyła się po 10 minutach i przez następne 20 minut czatowaliśmy pod telefonem. Oprócz nas na sygnał czekał też patrol nieznanych nam harcerek. 

Nie trzeba dodawać, że ani nasz ani ich telefon nie zadzwonił o czasie. Co więcej, z dwóch numerów alarmowych, podanych nam przez organizatorów, jeden nie odpowiadał, a pod drugim włączała się poczta głosowa. Wreszcie udało nam się dodzwonić pod jeden z nich i wówczas otrzymaliśmy zagadkową wiadomość: mamy pójść do biblioteki Uniwersytetu i w określonym miejscu w katalogu odnaleźć pozostawioną dla nas wiadomość. Ponieważ organizatorzy sami nie do końca wiedzieli, jakie mają być nasze zdania, więc na wszelki wypadek poprosili, żebyśmy jeszcze przez chwilę postali przy telefonie – może zadzwonią i plan się zmieni? Czekaliśmy, aleśmy się nie doczekali.  

 

Lesław w swoim żywiole - on mówi - reszta słucha

 

Po pewnym czasie audytorium wymarło i skamieniało.

Puściliśmy się ostrym marszem na Krakowskie Przedmieście. Przeszliśmy przez dziedziniec główny, na którym robiono ludzi w balona (a właściwie w dwa balony, które co chwila podrywały się z ziemi i nie mogły odlecieć, bo jakiś łobuz przywiązał je sznurkami do ławek). Potem przebiegliśmy w dół ul. Oboźną i po chwili byliśmy w bibliotece przy ul. Dobrej. 

Z pewnością budynek ten nie widział do tej pory aż tylko harcerzy. Po prostu roiło się tam od patroli, a każdy miał za zadanie dotrzeć do tego samego katalogu i sprawdzić tę samą wiadomość. Obsługa biblioteki nie wykazała się entuzjazmem i przy 10 czy 20 patrolu po prostu zaczęła szczerzyć kły ze złości. Na szczęście nasze orły, Krzysiek i Mokołaj, trafili na moment przerwy w burzy namiętności pań z biblioteki. Dzięki temu już po około 40 minutach oczekiwania (przeciętnie tyle czekaliśmy na każdym etapie tej... pożal się Boże, gry terenowej) wiedzieliśmy, że mamy zadzwonić do biura numerów, uzyskać numer telefonu jakiejś pani zamieszkałej na ul. Bachmackiej, a następnie po ujawnieniu hasła – otrzymać dalsze instrukcje. Szybko wykonaliśmy oba telefony i dowiedzieliśmy, że o 9:45 powinniśmy zameldować się w Parku Dreszera. Spojrzeliśmy na zegarki – była 9:55. Nic to, pomyśleliśmy (czego nie można powiedzieć o organizatorach i koordynatorach tego przedsięwzięcia szumnie nazwanego „grą"). Popędziliśmy do autobusu, a następnie po przesiadce w tramwaj, wbiegliśmy do Parku Dreszera przy ul. Puławskiej. Tam czekał na nas Lesław. 

W parku kłębiły się mniejsze i większe tłumy harcerzy i harcerek. Centrum decyzyjne w postaci kilku druhów udzieliło nam informacji, że... znaleźliśmy się w nie swoim rejonie działań i powinniśmy wracać na Uniwersytet Warszawski, gdzie w kawiarence na Wydziale Orientalistyki ma czekać na nas łącznik. No proszę, nie mogli tego powiedzieć, kiedy dzwoniliśmy na Bachmacką (jako hasło kazali nam wówczas spytać „Czy to sklep zoologiczny?" - odpowiedzi nie uzyskaliśmy, ale chyba pytanie było trafne, bo najwyraźniej obsługą gry zajmowały się osły!)??? 

Z powrotem popędziliśmy do tramwaju, wysiedliśmy przy Ogrodzie Saskim i przeszliśmy raźnym marszem na Uniwerek. W rzeczonej kawiarence odbyła się odprawa patrolowych, na której wsiąkli Krzysiek i Mikołaj. Tylko dzięki łączności komórkowej udało nam się po tradycyjnej 40-stominutowej przerwie w akcji dowiedzieć się o nasze następne zadanie: mieliśmy zameldować się w Domu Polonii, koło kościoła Św. Anny. Malutki spacerek (niemal całe Krakowskie Przedmieście) śmignęliśmy w oka mgnieniu, bo zaczynało nam się nudzić, jak na tureckim kazaniu. W Domu Polonii czekało nas jedyne intelektualne zadanie w całej tej grze: mieliśmy zaprojektować patriotyczne ulotki. Przerzucaliśmy się więc boguojczyźnianymi hasłami i frazesami, ale i tak furorę zrobił plakat z hasłem: „Polacy! Walczcie ze swoimi!". Może przez nieuwagę autor nie dopisał np. „wrogami" albo „ciemiężycielami", ale z pewnością była to głębsza myśl i jak najbardziej aktualne wezwanie, do którego zresztą nie trzeba chyba nikogo specjalnie przekonywać (ze swoimi walczymy od zawsze i zawsze skutecznie; zresztą, czy my wygramy, czy oni – wiktoria pozostaje w rodzinie, czyli wśród swoich). Po ocenie plakacików i ulotek otrzymaliśmy pokaźny zapas skserowanych informatorów o Akcji pod Arsenałem, które mieliśmy rozdawać przechodniom na ulicach. A gdzie mieliśmy iść? No, no? No właśnie – na Uniwersytet, oczywiście!  

 

Idziemy do Biblioteki UW

 

Redagujemy patriotyczne ulotki.

I poszliśmy, rozdając po drodze wszystkie ulotki. Tam, od nadal uwięzionych w podziemiach Wydziału Orientalistyki Mikołaja i Krzyśka dowiedzieliśmy się, że mamy się przemieścić na Plac Krasińskich, aby przejść szkolenie wojskowe. No, nareszcie coś ciekawego – myśleliśmy w swojej naiwności. Nie trzeba chyba dodawać, że na Placu Krasińskich nie tylko nie było żadnego szkolenia, ale nie było też żadnego wojskowego, ani nawet harcerza. Znów tylko dzięki łączności z naszymi bohaterskimi koordynatorami (co oni tam robili przez dwie godziny, u licha?) ustaliliśmy jakie kolejne zadanie czeka nas w tej grze: tym razem mieliśmy, bagatela!, sporządzić plan sytuacyjny Ogrodu Saskiego. Po co, na co, dlaczego? Tego nam nie powiedziano. 

Szybkim marszem przerzuciliśmy się do parku i sporządziliśmy plan. Ponieważ instrukcja była nieco głupawa, więc adekwatnie do niej – zrobiliśmy szkic odrysowując plan ogrodu z tablicy informacyjnej. Potem dowiedzieliśmy się, że miało to być przydatne w planowaniu jakiegoś natarcia, w jakichś zabawach taktyczno- strategicznych, ale ponieważ ominęło nas szkolenie wojskowe, więc nie wiedzieliśmy za bardzo o co właściwie chodzi. 

 

W Domu Wspólnoty Polskiej...

 

...i w parku.

Kolejna sesja telefoniczna z naszymi ludźmi w kwaterze głównej pozwoliła nam się dowiedzieć, że za chwilę rozpocznie się gra na terenie ogrodu. Będzie polegała na odbiciu albo zabiciu (chyba organizatorzy jeszcze się nie zdecydowali) łączniczki lub kolaborantki prowadzonej przez dwóch gestapowców główną aleją parku. Punkt zborny grupy szturmowej wyznaczono na górce, gdzie wznosi się świątynia Sybilli w Ogrodzie Saskim. Nie trzeba dodawać, że na punkcie tym stawiliśmy się tylko my. Nie czekaliśmy dłużej niż przepisowe 40 minut, kiedy Krzysiek i Mikołaj powiadomili nas, że zaraz do nas dołączą, a tymczasem, gra już się rozpoczęła. Zadanie: zabić kolaborantkę, blondynkę w czarnym płaszczu! Ruszyliśmy do boju, zapominając zapytać: jakiej broni mamy użyć. Potem okazało się, że na szkoleniu wojskowym, którego nie było, rozdawano stosowne akcesoria. Ale gdy chłopcy ruszyli do boju przyleciała łączniczka, która powiedziała, że dziewczyna jest ruda. Po wymianie poglądów na temat koloru włosów zdrajczyni-kolaborantki okazało się, że jest już po grze, bo gestapowcy doszli do fontanny i nikt ich nie zabił, bo nie było czym. W ostatniej sekundzie wszyscy uczestnicy gry (oprócz nas byli tam też harcerze i harcerki z kilku drużyn) – rzucili się w akcie desperacji z gołymi rękami na obstawę i... usłyszeliśmy gong kończący imprezę. 

Jedyne pół minuty (słownie: trzydzieści sekund) intensywnego wydzielania adrenaliny minęło bezpowrotnie. W związku z czym po raz czwarty tego dnia udaliśmy się na Uniwersytet, gdzie po krótkiej odprawie w dowództwie – stanęliśmy w kręgu i pożegnaliśmy się po harcersku. Potem każdy z nas popędził jak najszybciej do domu, aby zapomnieć o tym zmarnowanym sobotnim przedpołudniu (i kawałku popołudnia, bo „gra" skończyła się właśnie około godz. 15:00). 

Czas byłby na refleksję. Nie będzie ona dowcipna, ale za to szczera. Nie wiem, jak inne patrole, ale nasz przeżył grę bardzo dogłębnie i postanowił: nigdy więcej nie damy się namówić na tego typu imprezy! Chłopcy po trudach zimowiska, po odbyciu kilku naprawdę wyczerpujących i wyzywających gier nie mogli nie zwyzywać organizatorów tej „gry" i nie byli w stanie pojąć, dlaczego nikt nic nie wie, posyła nas do punktu, gdzie nic się nie dzieje i w ogóle nie wiadomo co, jak, gdzie i dlaczego. Nie można im było wytłumaczyć, że to tylko przejściowe trudności, po prostu wszyscy doszliśmy do wniosku, że gra nie zostało dopracowana w stopniu wystarczającym. Szkoda było naszego czasu. Zniechęceni nie mieliśmy nawet ochoty, żeby uczestniczyć w zakończeniu rajdu w niedzielę (może i szkoda, bo była inscenizacja akcji i apel, ale znudzenie i apatia sobotnia okazały się silniejsze). 

Na koniec organizatorzy rozdali ulotki, w których starali się wzbudzić w nas refleksję na temat pewnych zachowań. Pytali np. „Co czułeś biorąc udział w grze, w odbijaniu lub zabijaniu?", albo „W jakich sytuacjach można zabić człowieka?", czy coś w tym guście. Nasi chłopcy od razy mieli gotowe odpowiedzi: na grze czuli potworną nudę, burczenie w brzuchach i byli zdezorientowani, a zabić mogliby np. tego, który był odpowiedzialny za cały ten potworny bałagan. Oczywiście, jeśli w ogóle można tu mówić o „odpowiedzialności". Chyba, że bardzo ograniczonej. 

Lech Najbauer
zdjęcia: Lech Najbauer